[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wróciłem do domu w ponurym nastroju. Spotkanie z
brodaczem i jego rękopisem zakłóciło mój spokój, jakby to, że
przeczytałem coś, czego nie powinienem był czytać, musiało
mieć swoje konsekwencje.
Ale co ja właściwie przeczytałem?
Może moja zuchwałość - zgodnie z efektem motyla - już
pociągnęła za sobą lawinę drobnych zdarzeń, a niszczycielskie
konsekwencje ujawnią się dopiero wtedy, kiedy będzie za
pózno.
Wszystko to przyszło mi do głowy a posteriori. Bez
wątpienia nie przywiązywałbym do tej sprawy większej wagi,
gdyby nie fakt, że kiedy robiłem obiad, coś się wydarzyło.
Czynność tak niewinna jak włączenie radia podziałała na mnie
jak uderzenie pioruna.
Kręciłem gałką, szukając jakiejś dobrej muzyki, kiedy
zwróciła moją uwagę siedmiostrunowa gitara. Normalnie wolę
słuchać muzyki klasycznej albo jazzu, ale niektóre legendy
rocka też mi się podobają. Program był chyba poświęcony
płycie zespołu Pink Floyd, który obchodził jakąś tam rocznicę.
Prezenter programu trzeciego, głosem swobodnym i
zarazem uroczystym powiedział:
 To jeden z najważniejszych albumów wszech czasów. Od
jego powstania w 1973 roku sprzedano dwadzieścia pięć
milionów egzemplarzy tej płyty. Grupa początkowo
przygotowywała się do nagrania na żywo, potem zamknęła się
w legendarnym studiu Abbey Road. Inżynierem dzwięku był
sam Alan Parsons, który w nowej technologii Dolby na
szesnastu ścieżkach dzwiękowych stworzył prawdziwe dzieło
sztuki. Jest to nagranie pełne niesamowitych niespodzianek,
na przykład takich jak słowa wypowiedziane przez portiera
studia, który nie przypuszczał, że znajdzie się na płycie.
Mamy ogromną przyjemność przedstawić naszym słuchaczom
remasterowaną wersję klasycznego albumu The Dark Side of
the Moon - Ciemnej strony Księżyca".
Z uczuciem, że ciąży nade mną fatum, zamknąłem się w
gabinecie Tytusa, żeby zapomnieć o tym epizodzie.
Przynajmniej podczas redakcji książki będę wolny od owej
strefy cienia, który zagarnia coraz więcej pola. W tym
momencie przypomniałem sobie, co mi powiedział stary
redaktor - że los jest cieniem Boga.
- Już dosyć cieni, proszę - powiedziałem do swojego
niewidzialnego rozmówcy, włączając przenośny komputer.
Mishima przyszedł za mną na poddasze, jakby to było
zupełnie oczywiste, a teraz spał pod stołem, na którym stała
kolejka. Piecyk gazowy wypełniał pokój usypiającym
ciepłem.
W laptopie znalazłem dokument zatytułowany Krótki kurs
magii na co dzień. Kliknąłem i otworzył się natychmiast, bo -
jak stwierdziłem - poza tytułem nie zawierał niemal żadnych
informacji.
Tytus miał zamiar podpisać to kompendium nazwiskiem
Francis Amalfi. Był to jeden z wielu jego pseudonimów.
A skoro tę książkę miałem kompilować ja, miał to być
teraz również mój pseudonim i moja druga osobowość.
Samuel de Juan, doktor filologii germańskiej, nie może
przecież produkować poradników dla masowego odbiorcy.
Przeszedłem na następną stronę, która zawierała spis
treści. To było wszystko, co zrobił do tej pory Tytus.
Przeczytałem tytuły rozdziałów w nadziei, że może przyjdzie
mi do głowy coś, co by się z nimi komponowało.
Spis treści (roboczy)
Prolog: pierwsze spotkanie z magią
1. Skarb samotności
2. Codzienna pieszczota duszy
3. Kwiaty losu
4. Serce na dłoni
5.
6.
7.
 Nie jest tego dużo" - pomyślałem, wyczerpany na samą
myśl o tym, ile pracy było przede mną. Tytus nawet nie
skończył spisu treści, a oczekiwał, że ja zrobię z tego książkę.
Jestem z natury metodyczny, więc stwierdziłem, że zanim
zajmę się książką, muszę uzupełnić spis treści. Patrzyłem jak
zahipnotyzowany na pustą przestrzeń na prawo od piątki,
jakby z tej pustki mogło się coś spontanicznie wyłonić.
Niespodziewane miauknięcie Mishimy wyrwało mnie z
letargu z siłą satori.
- Dziękuję za sugestię - powiedziałem do kota i
natychmiast wystukałem:
5. Kocia filozofia
Może nie był to tytuł zbyt błyskotliwy, ale wydało mi się
zabawne poświęcić rozdział kotu, chociaż nie miałem
zielonego pojęcia, co w nim napiszę.
Podniesiony na duchu, zastanowiłem się nad punktem
szóstym i pomyślałem, że byłoby dobrze włączyć do książki
pewien rodzaj słownika. Mógłbym wybrać parę haseł z They
Have a Word for It, gdyby nic lepszego nie przyszło mi do
głowy. Na razie nazwałem to:
6. Tajemniczy język
 Brzmi niezle" - pomyślałem z entuzjazmem. Jedna rzecz
pociąga za sobą następną, więc prawie bezwiednie
wystukałem tytuł ostatniego rozdziału. I tym sposobem spis
treści miałem gotowy:
7. Miłość przez małe  m"
Byłem dumny z tego pomysłu, autorskiego od początku do
końca. Miałem co do niego pełną jasność. Będzie dotyczył siły
małych gestów. Zacznie się wstępem, a potem nastąpi lista
zdarzeń rozpętanych przez  miłość przez małe m".
Zjechałem kursorem na koniec dokumentu i napisałem:
a) Dać mleka kotu (mimo że mu szkodzi).
To mi przypomniało, że miałem iść do przychodni
weterynaryjnej zaszczepić Mishimę. Tam czekała na mnie
atrakcyjna kobieta, ale o dobrym sercu. Wskazywał na to
zespół objawów.
Po wyłączeniu komputera ogarnęło mnie ogromne
zmęczenie, bardziej egzystencjalne niż fizyczne. Właściwie
niewiele zrobiłem i nie wiedziałem, czy to wszystko miało w
ogóle jakiś sens.
Z kotem przyklejonym do nóg zatrzymałem się na chwilę
przed wędrowcem z obrazu, który stał się moim lustrem.
Powiedziałem:
- Kiedy mgła się rozwieje, daj mi znać.
Naturalny kanon urody
Wiedziałem już co nieco o naturze kotów, więc na noc
zamknąłem drzwi od sypialni, żeby Mishima nie mógł się
schować. Kot przejrzał mój podstęp i za wszelką cenę chciał
się wydostać.
Kiedy zrozumiał, że nie wystarczy drapać w drzwi, zaczął
miauczeć i skakać na łóżko, żeby mnie obudzić, ale byłem
nieugięty, choć przez całą noc nie zmrużyłem oka. W końcu
Mishima się poddał i teraz spał zwinięty w kłębek w nogach
łóżka.
Zanim zacząłem robić śniadanie, zamknąłem kota w
transporterku. Mishima już nie miauczał, lecz jęczał, więc
próbowałem go pocieszać, drapiąc po łebku przez kratkę.
- I takie rzeczy trzeba przeżyć - tłumaczyłem mu. - Nie
miej mi tego za złe.
W klinice weterynaryjnej siedziałem naprzeciwko
zaślinionego pitbula, który patrzył na nas groznie. Niemal
czułem, jak na Mishimie jeży się futro. Chyba teraz był mi
wdzięczny za areszt w transporterku.
Właścicielem psa był młody chłopak, ogolony na łyso, z
mało przyjazną miną.
Drzwi gabinetu otworzyły się i wyszła z nich staruszka z
pudelkiem na rękach. Pitbul drgnął nerwowo i zaczął warczeć,
ale jakaś silna ręka chwyciła go za obrożę, uniosła lekko,
poddusiła i wymusiła spokój.
Mishima miauknął cicho, jakby mówił:  Zagrożenie
minęło".
- Zaraz się tobą zajmę - powiedziała pani weterynarz z
uśmiechem i zamknęła drzwi.
Czekając, oglądałem plakaty zdobiące ściany; wszystkie
reklamowały znanych producentów karmy. Były nieco
kiczowate i przedstawiały wesoło skaczące psy albo koty
angorskie spoglądające wyniośle na jedzenie.
Pitbul i jego właściciel opuścili klinikę, a ja wszedłem z
transporterkiem do małego gabinetu. Pani weterynarz, może
dlatego, że była na swoim terenie, wydawała się dużo bardziej
zrelaksowana niż podczas domowej wizyty.
- Mam na imię Meritxell - powiedziała, choć jej o to nie
pytałem, i zaczęła wyciągać kota z klatki.
Kiedy dawała zastrzyk Mishimie, znowu podziwiałem
harmonię jej twarzy, którą podkreślały krótkie włosy.
Gdzieś czytałem, że ocena określonej twarzy jako pięknej
nie różni się w zależności od kultury, lecz jest wspólna dla
wszystkich grup etnicznych. Jak się wydaje, ta sama piękna
twarz jest jednakowo pociągająca dla ogromnej większości
ludzi na świecie. Robiono nawet badania dzieci w żłobkach, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl