[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się w praktyce nudną i żmudną robotą. Roztrząsanie zawiłej kwestji:
zaprosić, czy nie zaprosić, - zajęło narzeczonym sporo czasu, który i tak
dziwnie się kurczył; do dnia ślubu brakowało już tylko dwóch tygodni, a
tyle jeszcze formalności, tyle kłopotu z metrykami i różnemi papierami,
jakie się okazały niezbędne, że nawet Tadeusz tracił chwilami głowę, a
Mania załamywała ręce, mówiąc:
- Zobaczysz: nie wydążymy ze wszystkiem!
- Musimy zdążyć! - odpowiedział tonem tak stanowczym, że prawie
szorstkim, a biedna Mania wzdychała cichutko, pocieszając się uwagą: chwała
Bogu, że ślub należy do wyjątkowo rzadkich uroczystości, - inaczej życie
byłoby jednem pasmem udręczeń.
Istotnie - komu, jak komu, ale Mani te ostatnie tygodnie wydawały się
bardzo przykre i męczące. Nietylko chodziła, jak zawsze, do biura, nietylko
zajmowała się domem, ale musiała jeszcze robić sprawunki, naradzać się z
krawcową i - prowadzić życie "towarzyskie". Przez kilka lat ostatnich nie
złożyła i nie przyjęła tylu wizyt, co w ciągu tych kilkudziesięciu dni,
poprzedzających jej zamążpójście. Wszystkie koleżanki z biura, wszystkie
znajome panie uważały za święty obowiązek przypomnieć jej, że powinna wraz
z narzeczonym złożyć wizytę każdej zosobna i zaprosić, jeśli już nie na
wesele, to choć na ślub.
Niespodziewanie dla młodej pary znalazły się nawet wśród grona znajomych
trzy, czy cztery osoby w stopniu niezbyt bliskiego, ale zawsze -
pokrewieństwa.
- Takbym chciała - wzdychała Mania - żeby to był zupełnie cichy,
skromniusieńki ślub, bez żadnych przyjęć...
Ale Halicki koniecznie pragnął pochwalić się narzeczoną przed ludzmi, to
też tłumaczył:
- I tak mamy nieliczną rodzinę, właściwie ja jej prawie nie mam, prócz
garstki przyjaciół...
Owa "garstka" właśnie urosła do pokaznej liczby kilkudziesięciu osób,
spisanych alfabetycznie na dużym arkuszu papieru, przyczem lista wydłużała
się z dniem każdym.
Pewnego razu Tadeusz, który od niejakiego czasu wskutek nawału zajęć
tylko na chwilę zachodził do narzeczonej, - wpadł do pokoju, jak bomba.
- Lista! - krzyknął od progu - na miłość Boską, dawajcie mi zaraz listę!
I chwyciwszy papier, począł przebiegać oczyma litanję nazwisk:
- Adamski... Boguszewski... Czernik... Dolscy... Drewnowski...
Głębocki... Naturalnie! Zapomnieliśmy o Dencku. Denckowie są już w
Warszawie.
- Jacy to Denckowie? - spytała Mania.
- Roger Denck, mój kolega i przyjaciel z dziecinnych lat.
- A... jego żona?
- Nie znam jej nawet - odparł Tadeusz trochę zdziwiony specjalnym
akcentem, jaki nadała tym słowom panna Lipska. - Roger ożenił się przed
dwoma laty. Dowiedziałem się o tem dopiero zeszłej wiosny.
- Jedna z moich koleżanek wyszła przed dwoma laty za barona Dencka -
rzekła Mania.
- Co ty mówisz? Jeżeli baron - to chyba właśnie on, Roger! Czekajże...
Jak się nazywała ta twoja koleżanka?
- Marja Wiskowska. Ponieważ w naszej klasie było aż sześć Maryj, każda
miała swoje spieszczenie. - Wiskowską zwano Marysieńką.
- Marysieńka... Ryśka... Roger mówił o niej: Ryśka! To na pewno ta sama!
- zadecydował Tadeusz. - Wątpię, aby się w Polsce znajdował drugi Roger
Denck i to "baron" jak ci mówiono. Widzę, że twoja koleżanka lubi się
popisywać tytułem męża. A jaka ona jest? Czy rzeczywiście taka
nadzwyczajna? Roger mówił mi o niej cuda...
- Nie wiem doprawdy... Poza szkołą widywałyśmy się tak rzadko... Znałam
ją prawie dzieckiem... - bąkała Mania z widocznym przymusem. - Zresztą
Marysieńka wyszła z szóstej klasy. Pojechała podobno kończyć nauki
zagranicą.
- I tam ją poznał Roger. Ale co za dziwny zbieg okoliczności, pomyśl,
Marychno: on, mój przyjaciel i kolega, ona - twoja koleżanka i...
- Och, przebywałyśmy razem tak krótko... Zaledwie roku! I było nas w
klasie trzydzieści, więc...
- Widzę, że usiłujesz wyprzeć się tego koleżeństwa za wszelką cenę. A ja
się tak cieszyłem! Bo pomyśl - Roger jest jednym z moich najlepszych
przyjaciół. Teraz właśnie, gdy Denckowie wrócili do Warszawy, moglibyśmy
nawiązać z nimi serdeczne stosunki. W każdym razie - przypuszczam - nie
masz nic przeciw temu, że ich zaproszę na nasz ślub? Roger nigdyby mi nie
darował... Ale co ty właściwie czujesz do tej jego żony?
- Ja? Nic. Przeciwnie, to bardzo miła osóbka, wesoła... W piątej klasie
miała nawet z tego powodu przezwisko. Nazywałyśmy ją tak zabawnie:
Pasikonik.
- Czy ona rzeczywiście ma tak oryginalną urodę? - spytał Tadeusz, którego
trochę korciło, że Mania mówi o Denckowej z rezerwą i prawie niechętnie.
Znał już charakter panny Lipskiej. Wiedział, że nie lubi mówić o kimś zle
- że raczej w takich wypadkach wybiera milczenie. Lakoniczne i jakby
wymuszone odpowiedzi świadczyły więc i tym razem, że Mania albo
rzeczywiście bardzo mało znała swą koleżankę, lub też wolała nie wygłaszać
o niej własnego sądu.
- Wogóle Mania jest bardzo zamknięta w sobie - myślał tego dnia, wracając
do domu. - Może to być zarówno zaletą, jak wadą... Przecież właściwie przed
kim, jak przed kim, ale przede mną nie powinna ukrywać swych myśli... A ona
zwykle mówi dopiero wtedy, gdy ją pociągnąć za język - i to mocno.
W tej chwili uprzytomnił sobie, że właściwie do dziś dnia, to on mówił i
za siebie i za nią. Gdy pytał - odpowiadała natychmiast tym swoim ślicznym,
spokojnym głosem, który tak w niej uwielbiał. Ale sama, z własnego impetu
mówiła niezmiernie rzadko. Można było na palcach porachować te chwile. Raz,
czy dwa razy podczas choroby siostry, Mania poczęła się przed nim
"wywnętrzać" - mówić o sobie. Potem... Tak może jeszcze ze dwa razy słyszał
jej własne myśli, wypowiedziane głośno. A przecież "rozmawiali" tak wiele!
Tyle godzin spędzili razem, roztrząsając tysiące kwestyj ważnych i
drobnych, tyczących ich przyszłego życia. Gdy Tadeusz się jej oświadczył,
odpowiedziała spokojnie, głosem nieco zciszonym: "Tak". To krótkie słowo
zawierało wprawdzie najpożądańszą treść, ale dopiero dzisiaj, przebiegając
myślą cały okres narzeczeństwa, Tadeusz obliczył, że oprócz tego jednego
"tak" padło z ust Mani bardzo niewiele słów, rozwijających ową cudownie
piękną i niezapomnianą scenę.
Czasem, w tych cichych i słodkich momentach, które spędzali razem, na
przechadzce, lub w mieszkaniu panny Lipskiej, - uczuwał gwałtowne
pragnienie usłyszenia natychmiast, z jej własnych ust wyznania, które było
już tylko potwierdzeniem. Pytał więc, cicho i tajemniczo, z sercem bijącem:
- Kochasz mnie?
Dłoń narzeczonej dotykała wtedy jego dłoni i na pytanie otrzymywał
pytającą odpowiedz:
- Ja?
To mu nie wystarczało. Szeptał goręcej, prosił, błagał ją prawie:
- Powtórz raz jeszcze, w tej chwili. Powiedz: kocham cię!
Wówczas Mania mówiła z powagą:
- Naturalnie, że cię kocham.
- Bardzo?
- Czyż inaczej mogłabym związać się z tobą na całe życie? Bo przecież
małżeństwo, to już na całe życie, Tadziu...
Oczy jej na chwilę stawały się ogromne i błyszczały gwiezdziście. A potem
uśmiechała się, potrząsała głową i dodawała:
- Mój Boże, jaki z ciebie dzieciak! Koniecznie musisz słyszeć to wielkie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl