[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cichy syk.
- O kurczę - rzekł Janusz, wyciągając jeden but i oglądając go z bliska. - Faktycznie,
latarnia nie obuw!
- Nic tam innego nie będzie, tylko twoje nogi - powiedział ostrzegawczo Włodek. -
Idziesz we fraku?
- On ma rację - powiedziała smętnie Barbara. - To są lakierki do fraka. W
ostateczności mógłby być smoking, ale zwyczajny garnitur odpada.
- Chyba, że masz zamiar często chodzić na bale - wtrącił zachęcająco Lesio. - Albo
przyjęcia dyplomatyczne...
- Słusznie, w takim wypadku mógłbyś sobie uszyć frak!
- Smoking wystarczy. Niech sobie uszyje smoking.
- Prosiłem, żebyście się nie wygłupiali! - powiedział z wyrzutem naczelny inżynier i
stanowczym gestem odebrał Januszowi but.
- Mnie się też wydaje, że to nie ma sensu, ale nie pójdę przecież boso!
- Jakieś buty chyba masz?
- Brązowe i beżowe. A garnitur jest czarny.
- Nie powiesz chyba, że w ogóle nigdy nie miałeś żadnych czarnych butów?
- Miałem czarne buty, owszem - przyznał naczelny inżynier, odbierając drugi lakierek
Lesiowi i pakując oba do pudełka. - I aż do wczoraj myślałem, że nadal mam, ale okazuje się,
że byłem w błędzie. Wylała się na nie biała farba olejna i już nie mam czarnych butów. W
dodatku wylała się parę miesięcy temu, więc zaschnięta jest na kamień i nie ma o czym
mówić. Zresztą i tak były stare.
- Ale w tym iść nie możesz - orzekł stanowczo Janusz, popychając pudełko na stole
Karolka.
- To co mam robić?
- W sklepach, oczywiście, nie ma?
- Nie ma. Już wczoraj przeleciałem się po mieście. Nic sensownego nie można dostać.
Cały zespół, zatroskany i pełen współczucia, pogrążył się w rozważaniach, usiłując
znalezć wyjście dla naczelnego inżyniera. Lesio zajrzał do pudełka i obejrzał lakierki jeszcze
raz, z lubością wywołując refleksy na ich powierzchni. Następnie zamknął pudełko i
odepchnął je od siebie, jakby opędzając się od pokusy. Karolek z namysłem bawił się
słoikiem, kręcąc go na stole. Włodek w skupieniu przyglądał się nogom naczelnego inżyniera.
- Który numer nosisz? - spytał nagle.
- Osiem i pół.
- No to nic ci innego nie pozostaje, tylko pożyczyć sobie obuwko na tę okazję. Własne
kupisz jak trafisz.
- Bardzo dobry pomysł - powiedziała Barbara.
- Od kogo niby mam pożyczyć?
- Ode mnie - powiedział z godnością Włodek. - Też noszę osiem i pół.
Przygnębiony i skłopotany naczelny inżynier ożywił się gwałtownie.
- Nie żartuj! Pożyczyłbyś mi? Masz odpowiednie?
- Nawet dwie pary, możesz sobie wybrać którą chcesz. Możemy jechać razem zaraz
po pracy i od razu przymierzysz.
Cały zespół przyklasnął propozycji, a naczelny inżynier rozpromienił się niczym
wiosenny poranek.
- %7łycie mi wracasz! Od wczoraj gryzę się jak głupi, nic nie mam w głowie, tylko te
cholerne buty! Sami widzicie, do tego doszło, że byłbym kupił te lakierki! Jak to dobrze, że tu
do was przyszedłem, oddam mu to od razu!
Chwycił pudełko ze stołu i wybiegł z pokoju, w drzwiach mijając nadchodzącego
kierownika pracowni.
Kierownikowi pracowni już od samego rana obijało się o uszy, iż zespół gwałtownie
poszukuje kogoś jadącego do Stanów Zjednoczonych. Nie miał pojęcia komu i po co ten ktoś
jest potrzebny, ale nagle zapragnął okazać się operatywny i uczynny ponad zwykłą miarę.
Ostatnie dwie godziny spędził przy telefonie, dzwoniąc do wszystkich znajomych bez wyboru
i właśnie osiągnął sukces.
- Czy mi się wydaje, czy też rzeczywiście potrzebujecie kogoś, kto jedzie do Stanów?
- spytał życzliwie już od progu. - Przed chwilą się dowiedziałem, że jeden mój znajomy leci
do Kansas...
- Do Kansas! - krzyknął z zachwytem Karolek i zerwał się z miejsca. - Ależ to
cudownie! Rolnicze tereny! Kto? Kiedy?!
Kierownik pracowni podciągnął do góry rękaw służbowego fartucha i spojrzał na
zegarek.
- Mój znajomy, z zawodu lekarz psychiatra, nazywa się Filipowski, mieszka tu zaraz
obok, plac Dąbrowskiego sześć. Mieszkania osiem. Ale on już leci, o drugiej ma samolot,
przez Paryż, lada chwila wyjedzie na lotnisko, syn ma go odwiezć...
Wybuch bomby nie zdołałby spowodować większego zamieszania. Kierownik
pracowni usiłował jeszcze coś mówić, ale nikt go nie słuchał. Karolek wyrwał Włodkowi
metalowe, podziurkowane pudełko, Janusz zrzucił pod stół słoik, Lesio rzucił się za słoikiem,
obrywając wiszący tam arkusz brystolu, z którego wysypały się rulony rysunków. Barbara
zachowała przytomność umysłu.
- Leć ze wszystkim jak jest, pojedziesz z nim na lotnisko, w samochodzie przełożysz!
Teraz nie ma czasu, leć, bo nie zdążysz!
Karolek poniechał usiłowań odkręcania drżącymi rękami zaciśniętej, podziurkowanej
przykrywki. Chwycił pod pachę słoik, wepchnął do kieszeni płaskie pudełko, porwał ze stołu
pudełko od butów i wypadł z pokoju, odpychając stojącego mu na drodze kierownika
pracowni. W sekundę potem trzasnęły drzwi wejściowe.
Pan doktor Filipowski stał obok swojego samochodu na placu Dąbrowskiego i patrzył
na upychane w bagażniku walizki, kiedy nagle dopadł go nadbiegający galopem młody
człowiek o sympatycznej powierzchowności. Zciśle biorąc, nie tyle dopadł, ile minął z
rozpędu i zahamował dopiero przy masce wozu. Dyszał ciężko.
- Przepraszam... Czy pan... doktor... Filipowski...?
- To ja. Słucham.
- Pan zaraz jedzie... Do Stanów... Zjednoczonych...?
Pan doktor Filipowski przed kwadransem zaledwie rozmawiał przez telefon ze
znajomym, który na wieść o jego wyjezdzie do Ameryki okazał wielki entuzjazm, nie
wyjaśniając przy tym przyczyn entuzjazmu. Kierownik pracowni poprzestał na znalezieniu
podróżnika, pan doktor zatem nie został o niczym uprzedzony. Niemniej odgadł, iż obecność
zdyszanego młodego człowieka musi mieć jakiś związek z zasłyszanymi w telefonie
okrzykami radości i odrobinę się zaniepokoił, czy nie narazi go to na zbytnią stratę czasu.
Młody człowiek uspokoił się natychmiast.
- Pan się śpieszy - rzekł, chwyciwszy już oddech. - Czy pan pozwoli, że ja też wsiądę?
Pojadę z panem na lotnisko i po drodze wyjaśnię... Mogę wysiąść wcześniej, gdybym panu
przeszkadzał. Postaram się szybko...
Doktor Filipowski był człowiekiem uczynnym, ponadto interesowały go rozmaite
ludzkie poczynania, jako też i motywy. Wyraził zgodę bez oporu. Młody Filipowski
zatrzasnął bagażnik i zajął miejsce za kierownicą, z zaciekawieniem przyglądając się nowemu
pasażerowi. Doktor z Karolkiem usiedli z tyłu.
Od momentu przybycia na plac Dąbrowskiego do chwili wprawienia w ruch
samochodu doktora upłynęło co najmniej pół minuty. Te pół minuty wystarczyło.
Wyobraznia Karolka wystartowała ze świstem i z miejsca przeszła w ostry galop,
usłużnie, acz migawkowo, podsuwając obrazy tego, co jej posiadacz ma zaraz uczynić. Ma
mianowicie nakłonić tego zupełnie obcego człowieka, poważnego, sądząc na oko... i chyba
normalnego... do przemycenia na amerykańską ziemię stonki ziemniaczanej, żywej i w
doskonałym stanie, a następnie do rozsypania jej po polach uprawnych stanu Kansas. Oczyma
duszy zdążył ujrzeć postać doktora, wysoką i pełną godności, jak gdzieś w kartoflisku ruchem
siewcy wzbogaca miejscową florę reimportowaną fauną...
Gdyby syn doktora ruszył z mniejszym zrywem, względnie napotkał po drodze
czerwone światło, Karolek uciekłby z pewnością. Daleki jednakże od skłonności
samobójczych, pozostał w samochodzie i tylko zdenerwował się do szaleństwa. Możliwość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]