[ Pobierz całość w formacie PDF ]

muzykę do posłuchania, lubiące się bawić, potańczyć, urodziwe,
zgrabne. Ona mówi, czy nie świruję. Ja się obruszam. Gdyż jeśli
już coś mówię, to jest to prawda, chociażby przez sam fakt
padających słów. A nawet jeśli nie jest, to jeszcze może być.
Wtedy ona pyta, czy wiem, że jest wojna polsko-ruska na naszych
ziemiach przy fladze biało-czerwonej, która się toczy między
rdzennymi Polakami a ruskimi złodziejami, którzy ich okradają z
banderoli, z nikotyny. Ja mówię, iż nic o tym nie wiem. Ona na to,
że tak właśnie jest, że się słyszy, że Ruscy chcą Polaków
wycwanić stąd i założyć tu państwo ruskie, może nawet
białoruskie, chcą pozamykać szkoły, urzędy, zabić w szpitalach
polskie noworodki, by wyeliminować je ze społeczeństwa, nałożyć
haracze i kontrybucje na produkty przemysłowe i spożywcze. Ja
mówię, że są to zwykłe świnie, zwykli konfidenci.
Wtedy ona mówi, że musi kończyć. Pyta, czemu mówię
takim głosem cichym, jak gdyby ściszonym. Ja mówię, że moja
matka tuż w pokoju obok śpi, gdyż jest na zejściu. Ona pyta, na
jakim zejściu moja matka jest. Ja mówię, że moja matka to jest
taka matka, która lubi sobie czasem przygrzać, ścieżkę do noska do
pracy czy na wieczór. Andżela się śmieje, mówi, że mam wesołe
poczucie humoru, za co mam u niej sto punktów na wejście. Ja
mówię, że dzięki, że jeszcze pogadamy o tym, gdyż jest fajna z
charakteru i usposobienia, co mi się szczególnie bardzo w niej
widzi.
Wracam do pokoju, gdzie jest istna sodomia, gomora, syf,
malaria, umór. Tapczan sam w sobie poskakany, powariowany. Ból
w bańce. Długopis  Zdzisław Sztorm toczy się przez cały pokój
niby po równi pochyłej. Wzdłuż i wszerz. Gumy do żucia kulki,
kolorowe, czerwone, niebieskie, sypiące się z Magdy torebki jak
grad i śnieg, opady pogodowe na linoleum. Fatałaszki, ciuszki,
rajtuzy. Wszystko niczym by przeszła po tym burza. Szmaty bez
realnej zawartości. Wydyma je huragan lecący przez okno.
%7łyrandol kołyszący się w tę i we wtę. Brud, kurz na meblach.
Jednym słowem chaos, panika. Magda na tapczanie w
dwuznacznej pozycji niczym pani na wysypisku śmieci, w koszuli
nocnej mej własnej matki, co mnie do reszty rozsierdzą. Gra w gry
zręcznościowe na swym telefonie. Wkłada język do woreczka po
amfie, co znalazła w kieszeni mej katany. Jest rozpaczliwa. Jest
leniwa, nie ma z niej żadnego pożytku. Ujrzawszy mnie, swego
chłopaka, nie daje do zrozumienia cienia radości. Raczej raptowne
zniechęcenie, rozczarowanie.
Z kim żeś gadał? - mówi do mnie, a wcześniej zdejmuje ze
swego języka worek po amfie.
A co, z kimś niby gadałem? - tak odpowiadam będąc raczej
nieprzyjemnym, lecz to właśnie jest stan opryskliwości,
szorstkości do którego mnie prowadzi swoim widokiem.
No gadałeś, co: nie gadałeś, skoro gadałeś? Ja to także
słyszałam, więc są świadkowie. Lecz tak inaczej, gdyż wtedy
spałam. Tak muszą podwodne ryby słyszeć rozmowy nas, ludzi.
Beł beł beł, tam i sram. Dosłownie takie rzeczy słyszałam, pół
śpiąc, pół kojarząc. A jak idzie o to, co bym miała zrozumieć, to
często gęsto powtarzałeś matka.
No to ja jej mówię tak, bo już jestem niezle podkurwiony.
gdy ją muszę oglądać: bo właśnie ma matka dzwoniła do mnie na
komórkowy telefon, nie wiem, czy wiesz. Mówiła, że wnet tu robi
wjazd na chatę i że masz stąd co sił spierdalać. Gdyż jak cię
zobaczy, to zabije jak psa. Gdyż ty, Magda, nie jesteś
odpowiednim dla mnie towarzystwem. Gdyż ona ma zasady, sądzi,
iż skarbem dziewczęcia jest jej skromność, a ty jej nie posiadasz
jeszcze mniej niż kultury. %7łe na osiedlu są o tobie plotki, że
bierzesz amfę, kwas, zadajesz się z nie tymi, co trzeba. %7łe ogólnie
jesteś skończona, że mnie wycieńczasz moralnie i mentalnie. %7łe
jeśli chodzisz tu jeszcze wypindrzona w jej koszulę nocną, w jej
szmatki, to ma dla ciebie śmierć w męczarni. Więc się zabieraj
szybko, jak nie chcesz nam dwojgu narobić problemów, żółtych
papierów. Musiałem powiedzieć jej: matko, o nic się nie martw.
Magda śpi li jedynie w komórce, w piwnicy, przyniosła własną
żaluzję i wygospodarowała sobie tam nieduży kącik, gdzie ma
grzałkę. Tam śpi, naszych przedmiotów, banknotów nie tyka.
Magda milczy, lecz nagle wybucha. Chorobliwą formą.
Całkiem nieczytelną. Formą pośrednią między kaszlem a
gniewem. Zaczyna zbierać swe piekło, paski, majtki niczym
błyskawiczna segregacja śmieci. Jest wyraznie jadowita. Mówi:
twoja stara też ma nasrane równie jak ty, jest równie umysłowa. Na
osiedlu mówią o niej, że położyła sobie na wasz dom panele od
Ruskich i że te panele, ten siding już wkrótce w najbliższym czasie
się wam odklei.
Wtedy naciąga rajtuzy, które gdzieś zapodziała. Oczka
pociera palcami, jakby mogły od tego zarosnąć i by nie było ich
widać. Spogląda na mnie niby że współczująco i mówi: bo ruski
ten siding. I ten siding się zjebie z wielkiej wysokości. Mordując
całą rodzinę. Wez sam sobie pomyśl. I lepiej tą panele zrywaj póki
czas. Ja cię, Silny, ostrzegam. Potem będzie grill w ogrodzie,
wszystko cacy, żeberka z Hitu, twa stara pochyla się nad grillem z
pogrzebaczem, twój bracki z podręcznym kompletem przypraw. I,
Silny, wtem wszyscy pochylacie się nad grillem patrząc w niego
jak w objawienie, jak w zaćmienie słońca. Atu jeb, jeb, jeb, lecą
panele wam na te genetycznie posrane łby jak jakieś jebnięte
meteoryty, księżyce czy planety z nieba. Jeden na twego brackiego.
Za dilerkę, za jego egoizm, utratyzm, przelecenie Arlety i jej
potem zostawienie, porzucenie na pierwszym przystanku. Za
trzymanie piątki z Ruskimi. Jeb mu w głowę. I do szpitala na
oddział zakazny. Lub lepiej zamknięty od razu. Jeb! Kolejny w twą
matkę. Za ploty, za całego Zeptera, w którym robi interes i niezłą
kaskę. Za bandyckie ceny w horrendalnym solarium. Za całe zło,
za zniszczenie naszej, Silny, miłości. Jeb. I na oddział.
Wtedy Magda, gdyż widzi że mimo milczenia z mej strony
jestem już podjuszony do reakcji, robi przepraszający uśmiech,
lecz jednocześnie jadowity. Jak gdyby chciała mi powiedzieć:
sorry, Silny, że masz taką rodzinę, co ci robi siarę na całym
mieście. Ja ci nic na to nie poradzę. Możesz się najwyżej nie
pokazywać, możesz się schować. Ponieważ wśród normalnych nie
ma dla ciebie szans. Ogólnie to łazi po mieszkaniu. Kłapie stopami
po linoleum. Rozpaczliwa. W samych majtkach.
W twego psa kolejny panel. Jeb! W sam łeb. Gdyż to jest
nienormalny patologiczny pies, on ma tylko brzuch. Zero nóg, zero
rąk, szczątkowa głowa. Jak cała twa rodzina.
To mówiąc, Magda przynosi z łazienki szczoteczkę do zębów
mojej matki, naciska sobie na nią pasty i szczytując w bezczelności
szoruje swe nie do końca udane zęby. Lecz to nie koniec tej mowy,
gdyż mimo oporów stawianych jej przez czynność mycia zębów,
ona dalej gada. Mówi teraz tak, a jest to kulminacyjny gwózdz w
jej programie. A ostatni panel jebnie w ciebie, Silny. Byś wiedział,
jak na ciebie pluję, jak cię wcale nie kocham. Byś wiedział prawdę
o sobie. Iż jesteś nikim, brudem pod paznokciem mym. Który mam
za przeproszeniem gdzieś. Gdyż nie tylko to, że byłeś takim
wymoczkiem, że zapędziłeś mnie w historię z dzieckiem. Co już [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl