[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sam widzisz, jaki on ponury, ciemny i smutny. Dopóki tu mieszkamy, musimy
cierpieć. Czekam, kiedy się skończy ten miesiąc, żeby się stąd wydostać.
I oto w tym czasie, gdyśmy tak cierpieli nękani głodówką, nie wiem, jakim
szczęśliwym przypadkiem pan mój zdobył reala. Przyszedł taki ucieszony do do-
mu z tym realem, jak gdyby miał w rękach skarby całej Wenecji. Twarz jego
promieniała radością, gdy dawał mi reala, mówiąc:
Wez, Aazarzu. Bóg otworzył swą hojną rękę. Idz na rynek, kup chleba, wina
i mięsa. Trzeba dziś diabłu przytrzeć rogów. A jeszcze to ci na pociechę oznaj-
mię, że wynająłem inny dom, i w tym nieszczęśliwym przesiedzimy tylko do koń-
6
Włóczęgostwo ta natarczywa, choć milcząca forma ujawniania się nędzy rosło w siłę
(. . . ) Miasta same musiały dbać o porządek i w trosce o higienę usuwać co pewien czas ludzi ubo-
gich (. . . ) Przepędzano ich, powracali albo przybywali inni. Owe ekspulsje, owe zajadłe poczy-
nania świadczą o bezsilności ostrożnych miast wobec tej nieustannej inwazji . F. Braudel, Morze
Zródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II, przeł. M. Kwiecińska i M. Król, wyd. I,
t. II, Gdańsk, Wydawnictwo Morskie, 1977, str. 92 93.
34
ca miesiąca. Niech będzie przeklęty ten, co położył na nim pierwszą dachówkę.
W złą godzinę do niego wszedłem. Klnę się na Boga, że przez cały czas, jak tu
mieszkam, nie wypiłem ani łyka wina, nie zjadłem ani kawałka mięsa i nie mia-
łem ani chwili spokoju taki ma on wygląd ponury i smutny. No, biegnij i wracaj
co prędzej, a zjemy sobie dziś obiad jak hrabiowie.
Schwyciwszy reala i dzbanek, wesół i ucieszony, pobiegłem co siły w nogach
ulicą ku rynkowi.
Ale cóż na to poradzić, że mi od urodzenia przeznaczone było nie zakosztować
nigdy żadnej radości bez przeszkody. Tak było i tym razem. Idąc ulicą, oblicza-
łem, jak i na co wydać reala, żeby największa była z niego korzyść, a przy tym
wznosiłem do Boga nieskończone dzięki za to, że memu panu zesłał pieniądze.
Aż tu na moje nieszczęście naprzeciw mnie niosą ulicą nieboszczyka na marach
w otoczeniu księży i licznego orszaku. Przytuliłem się do ściany, żeby im zosta-
wić wolne przejście. Jak tylko minęli mnie z ciałem, ukazała się za trumną kobieta
w żałobie, zapewne żona zmarłego, której towarzyszyło kilka innych kobiet. Szła
ona płacząc i głośno lamentując tymi słowy:
Mężu i panie mój! Kędyż cię niosą ode mnie? Do domu smutku i niedoli, do
domu strapienia i mroku. Do tego domu, gdzie nigdy nie ma jadła ani napoju.
Gdy to usłyszałem, ugięły się nogi pode mną i krzyknąłem:
O, ja nieszczęśliwy! Do naszego domu niosą tego nieboszczyka!
Zawróciłem z drogi, przepchnąłem się przez orszak i co tchu przybiegłem
do domu. Wszedłszy, szybko zamknąłem drzwi, wołając na pomoc mego pana
i objąwszy go, prosiłem, żeby mi pomógł bronić wejścia. On, zmieszawszy się
nieco i domyślając czegoś innego, spytał mnie:
Co się stało, chłopcze? Czego krzyczysz? Czemu tak zawzięcie tarasujesz
drzwi?
Ach, panie rzekłem nie odchodz stąd, do nas niosą tu nieboszczyka.
Jak to? zapytał.
Spotkałem go tam, a żona jego mówiła: Mężu i panie mój. Kędyż cię niosą
ode mnie? Do domu smutku i niedoli, do domu strapienia i mroku, do tego domu,
gdzie nigdy nie ma jadła ani napoju . Ach, panie, jego niosą tutaj!
Oczywiście, gdy pan mój usłyszał to, choć nie było powodu do zbytniej rado-
ści, przecież tak się śmiał, że długo nie mógł przyjść do słowa. A ja tymczasem
zamknąłem drzwi na zasuwę i dla lepszej obrony podpierałem je ramieniem. Już
ludzie z nieboszczykiem minęli nasz dom, a ja wciąż myślałem, że jego nam tu
wstawią. Ponieważ mój dobry pan do tej pory bardziej nasycił się śmiechem niż
jadłem, przeto rzekł do mnie:
Prawda, Aazarzu, że sądząc ze słów wdowy, mogłeś całkiem słusznie pomy-
śleć to, coś pomyślał; lecz ponieważ Bogu spodobało się wszystko lepiej zrządzić,
niż się spodziewałeś i skoro oni już poszli sobie dalej, otwórz drzwi i ruszaj po
obiad.
35
Seor, niechaj choć wyjdą z naszej ulicy nalegałem.
W końcu mój pan otworzył drzwi i wypchnął mnie na ulicę, używając do tego
niemałej siły taki wielki był mój strach i zmieszanie. I chociaż podjedliśmy
sobie niezle tamtego dnia, nie miałem wcale apetytu i dopiero po trzech dniach
moja twarz odzyskała swój zwykły kolor. Pan zaś śmiał się, ilekroć przypominał
sobie moją przygodę.
Tak spędziłem dni sporo z biednym szlachcicem, który był moim trzecim go-
spodarzem. Przez cały ten czas starałem się poznać cel jego przybycia i osiedlenia
w tej miejscowości. Już pierwszego dnia, jak tylko zamieszkałem u niego, po-
znałem, że on nietutejszy, bo miał bardzo mało znajomości wśród miejscowych
mieszkańców. Nareszcie spełniło się moje życzenie i dowiedziałem się, czegom
chciał.
Pewnego razu, gdyśmy zjedli dość suty obiad, pan był w dobrym usposobieniu
i opowiedział mi swoje losy, mówiąc, że pochodzi ze Starej Kastylii i że opuścił
swą ojczyznę, aby nie zdejmować kapelusza przed szlachcicem z sąsiedztwa.
Panie mój, rzekłem, jeżeli on był, jak mówicie, bogatszy od was, to nie było
obrazy ukłonić mu się pierwszy, zwłaszcza że i on, jak mówicie, wam się kłaniał.
Tak, to prawda, i on mi się kłaniał, ale ponieważ ja wiele razy ukłoniłem mu
się pierwszy, przeto byłoby wcale pięknie, żeby on kiedykolwiek mnie uprzedził.
Mnie się zdaje, seor, że ja bym na to nie zważał, a zwłaszcza wobec tych,
co są starsi i bogatsi ode mnie.
Ty jesteś dzieckiem rzekł mi. Ty nie rozumiesz zagadnień honoru, na któ-
rym polega teraz całe bogactwo wysoko urodzonych. Powiem ci tylko, że jestem
jak widzisz szlachcicem i klnę się na Boga, że jeżeli spotkam na ulicy hrabiego,
a on nie zdejmie przede mną kapelusza w najgrzeczniejszy sposób, to na drugi
raz przy spotkaniu, zanim on się zbliży, postaram się wejść do jakiegoś domu,
udając, że w nim mam jakąś sprawę, albo też przejdę na drugą stronę ulicy, jeżeli
się da, byle tylko mu się nie kłaniać. Prócz Boga i króla szlachcic nic nikomu nie
winien i nie należy, będąc człowiekiem szlachetnie urodzonym, zaniedbywać
się w przestrzeganiu godności osobistej. Pamiętam, jak pewnego razu poniżyłem
pewnego urzędnika w moich stronach, a nawet omal że go nie obiłem za to, że za
każdym razem przy spotkaniu mówił mi: Szczęść Boże dobrodziejowi7 .
Wy, panie Podły Ayku, zle jesteście wychowani rzekłem mu. Cóż wy mi
mówicie: Szczęść Boże , jak gdybym był wam równy?
Od tej pory już zawsze zdejmował przede mną kapelusz i mówił jak należy.
A czyż zle jest, witając drugiego, powiedzieć mu: Szczęść Boże ? zapy-
tałem.
7
W oryginale: mantngaos Dios (niech Bóg was wesprze) pozdrowienie często używane
przez kastylijskich wieśniaków i plebejuszy. Ludzie mający ogładę towarzyską uważali je za na-
zbyt prostackie i uwłaczające pozdrawianej osobie.
36
Bardzo zle odpowiedział. Przecież tak się mówi do ludzi niskiego stanu,
ale do osób wyżej urodzonych, jak ja, nie mówi się inaczej jak: całuję rączki jaśnie
panu lub co najmniej: całuję rączki pańskie, jeżeli ten, co się do mnie zwraca, jest
szlachcicem. Toteż nie mogłem ścierpieć, aby ten mój ziomek zwracał się do mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]