[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Indianin zasługuje rzeczywiście, by nań patrzono. Wydaje się dumny
jak król. Płaszcz z białych gronostajów oznaka wodza pokrywa je-
go wyniosłą postać i tak dziką, że przypomina zle oswojonego jaguara.
Twarz ma jakby wykutą z miedzi, podobną do głowy orła, a w tej twa-
rzy świecą zimnym blaskiem oczy prawdziwie indyjskie, spokojne,
niby obojętne a złowrogie. Wodzi on nimi po zgromadzeniu, jakby
chciał sobie upatrzyć ofiarę. Bo zresztą uzbrojony jest od stóp do głów.
Na głowie jego chwieją się pióra, za pasem ma topór i nóż do skalpo-
wania, w ręku tylko zamiast łuku trzyma długi drąg, który służy do
chwytania równowagi podczas chodzenia po drucie. Zatrzymawszy się
na środku sceny, nagle wydaje okrzyk wojenny. Herr Gott! to okrzyk
Czarnych Wężów. Ci, którzy wycinali Chiavattę, pamiętają dobrze to
straszne wycie i co dziwniejsza, ci, którzy przed piętnastu laty nie
ulękli się tysiąca tak wyjących wojowników, pocą się teraz przed jed-
nym. Ale oto dyrektor zbliża się do wodza i mówi do niego, jakby
chciał go ułagodzić i uspokoić. Dziki zwierz uczuł munsztuk namowa
skutkuje, bo po chwili sachem kołysze się już na drucie. Zapatrzony w
żyrandol naftowy, postępuje naprzód. Drut ugina się silnie; chwilami
nie widać go wcale, a wtedy Indianin zdaje się wisieć w powietrzu.
Idzie jakby pod górę; jeszcze postępuje naprzód, cofa się i znów idzie
chwytając równowagę. Wyciągnięte jego ręce, pokryte płaszczem, wy-
glądają jak olbrzymie skrzydła. Chwieje się!... pada! nie! Krótkie,
urwane brawo zrywa się jak wicher i milknie. Twarz wodza staje się
coraz grozniejsza. W jego wzroku utkwionym w lampy naftowe błysz-
czy jakieś straszne światło. W cyrku niepokój, ale ciszy nikt nie prze-
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
85
rywa. Tymczasem sachem zbliża się do drugiego końca drutu staje i
niespodzianie z ust jego wyrywa się pieśń wojenna.
Szczególna rzecz! Wódz śpiewa po niemiecku. Ale łatwo to zro-
zumieć. Pewno zapomniał języka Czarnych Wężów. Zresztą nikt na to
nie zważa. Wszyscy słuchają pieśni, która wzmaga się i potężnieje. Jest
to pół śpiew, pół jakieś wołanie niezmiernie żałobne, dzikie i chrapli-
we, pełne drapieżnych akcentów.
Słychać słowa następujące: Po wielkich deszczach, co rok pięciu-
set wojowników wychodziło z Chiavatty na ścieżki wojny lub na wiel-
kie łowy wiosenne. Gdy wracali z wojny, zdobiły ich skalpy; gdy wra-
cali z łowów, przywozili mięso i skóry bawole, a żony witały ich z ra-
dością i tańczyły na cześć Wielkiego Ducha.
Chiavatta była szczęśliwa! Niewiasty pracowały w wigwamach,
dzieci wyrastały na piękne dziewczęta i dzielnych wojowników. Wo-
jownicy umierali na polu sławy i szli polować z duchami ojców do
Srebrnych Gór. Topory ich nie broczyły się nigdy w krwi niewiast i
dzieci, bo wojownicy Chiavatty byli szlachetnymi mężami. Chiavatta
była potężną. Aż przyszły blade twarze zza mórz dalekich i wrzuciły
ogień do Chiavatty. Bladzi wojownicy nie pokonali Czarnych Wężów
w boju, ale zakradli się nocą jak szakale i noże ich zbroczyły się w
piersiach uśpionych mężów, niewiast i dzieci.
I oto nie ma Chiavatty, bo na ich miejsce biali wznieśli swoje ka-
mienne wigwamy. Wymordowane pokolenie i zniszczona Chiavatta
wołają o zemstę.
Głos wodza stał się chrapliwy. Teraz, kołysząc się na
tym drucie, wydawał się jak jakiś czerwony archanioł zemsty, uno-
szący się nad głowami ciżby ludzkiej. Sam dyrektor widocznie był za-
niepokojony. W cyrku zrobiła się śmiertelna cisza. Wódz wył dalej:
Z całego pokolenia zostało jedno dziecko. Było ono małe i słabe,
ale przysięgło duchowi ziemi, że się zemści. %7łe ujrzy trupy białych
mężów, niewiast, dzieci pożogę, krew.... Ostatnie słowa zmieniły się
w ryk wściekłości. Po cyrku poczęły się zrywać szmery podobne do
nagłych powiewów wichru. Tysiące pytań bez odpowiedzi cisnęło się
do głów. Co zrobi ten wściekły tygrys? co zapowiada? jak dokona ze-
msty? on? sam jeden? zostać czy uciekać? czy się bronić i jak?
Was ist das? was ist das? rozległy się wystraszone głosy kobiece.
Nagle nieludzkie wycie wyrwało się z piersi wodza, zakołysał się
silniej, wskoczył na drewniany kozieł, stojący pod żyrandolem, i
wzniósł drąg. Straszna myśl przeleciała jak błyskawica przez głowy:
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
86
rozbije świecznik i zaleje cyrk potokami płonącej nafty. Z piersi wi-
dzów wyrwał się jeden okrzyk. Ale cóż to? Z areny wołają: stój! stój....
Wodza nie ma! zeskoczył, znikł w wyjściu. Nie spalił cyrku? Gdzież
się podział? Oto wychodzi, wychodzi znowu, zziajany, zmęczony,
straszny. W ręku niesie blaszaną miskę i wyciągając ją ku widzom,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]