[ Pobierz całość w formacie PDF ]
które odziedziczyłem po Vondarze jako jego prawny spadkobierca i to było wszystko,
na czym zmuszony byłem budować swoją przyszłość. Na nic innego nie mogłem
liczyć poszukiwanie miejsca pochodzenia kamieni nicości było przedsięwzięciem
ryzykownym, kosztownym i z pewnością rokującym niewielkie szansę powodzenia.
Przewijałem taśmy i obserwowałem ekran, starając się omijać informacje, które
zdobyłem jeszcze za życia Vondara. Własna ignorancja wprawiała mnie w ponury
nastrój i czasem zastanawiałem się, czy Eet, rozpoczynając tę rozgrywkę, nie posługiwał
się mną jak pionkiem. Moje obecne położenie przypominało mi nawet pewną typową
sytuację z najbardziej rozpowszechnionej międzygalaktycznej gry losowej Gwiazdy
i Komety.
Ale nawet jeśli tak było rzeczywiście, wiedziałem, że nigdy nie uzyskam co
do tego całkowitej pewności, więc dla mego spokoju ducha wolałem nie zagłębiać
się w takie spekulacje. Teraz należało przede wszystkim opracować trasę podróży
i oddałem się tej pracy całą duszą, wprowadzając poprawki i zastępując stare warianty
naszego planu nowymi.
35
Od początku zdecydowałem się na Lorgal ze względu na panujące tam
prymitywne stosunki handlowe, oparte głównie na wymianie barterowej. Uważałem, że
takie warunki ułatwią mi przeprowadzenie pierwszej samodzielnej transakcji. Chociaż
przygotowując Wendwinda do podróży oszczędzałem, jak mogłem, sporą część
naszego skromnego zapasu kredytów musiałem przeznaczyć na zakup towarów. W tej
chwili zajmowały one mniej niż jedną trzecią powierzchni prowizorycznego magazynu.
Większość z tych towarów wybrałem właśnie z myślą o handlu na Lorgalu.
Mieszkańcy planety byli koczownikami, których życie upływało na wędrowaniu
od jednej dziury z wodą do następnej. Ich pustynny, smagany wichrami kraj częściowo
pokrywały wulkaniczne skały. Tu i ówdzie trafiał się czynny stożek, nad którym w dzień
unosiły się słupy dymu, a w nocy czerwona poświata. Wątła roślinność występowała
jedynie na dnie stromych wąwozów. Nic dziwnego, że Lorgalianie pożądali przede
wszystkim żywności, która pozwoliłaby im napełnić puste brzuchy, oraz wody, nieraz
na wiele dni znikającej pod spękaną skorupą planety.
Kiedyś odwiedziłem to miejsce razem z Vondarem, który odniósł
natychmiastowy, oszałamiający sukces dzięki małemu konwertorowi na baterie
słoneczne. Wrzucając do wnętrza maszyny garść nędznych miejscowych roślin, jako
produkt końcowy można było uzyskać małe bloki wysokokalorycznej żywności;
kawałek wielkości palca stanowił porcję wystarczającą dla człowieka na pięć dni
marszu przez wietrzną pustynię. Taki sam kawałek mógł utrzymać przy życiu jedno
z lorgaliańskich zwierząt pociągowych przez trzy dni. Urządzenie było proste, choć
nieporęczne, i nie zawierało żadnych skomplikowanych mechanizmów, które mogliby
uszkodzić ludzie nie obeznani z techniką. Koczownicy mieli co prawda trochę kłopotu
z powodu rozmiarów konwertora, który trzeba było transportować między dwoma
jucznymi zwierzętami. Mimo to ich wódz przyjął maszynę z entuzjazmem, niczym
cudowny dar od któregoś z opiekuńczych bożków.
Szperając ostatnio w magazynach handlujących sprzętem pozostałym po
wyprawach badawczych, znalazłem podobną maszynę, tylko dwa razy mniejszą. Co
prawda stać mnie było tylko na zakup dwóch egzemplarzy, liczyłem jednak, że w pełni
pokryją koszt całej wyprawy.
Znałem się na zoranach i wiedziałem, gdzie można je dobrze sprzedać. Były
to dość niezwykłe kamienie, pochodzenia raczej organicznego niż mineralnego.
W zamierzchłych czasach bardzo wilgotny klimat Lorgalu pozwalał bujnie krzewić
się rozmaitej roślinności; pózniej warunki zmieniły się radykalnie po serii wybuchów
wulkanicznych. Gazy zatruły większość roślin, a następnie zielona miazga, zamknięta
w skorupie planety, została poddana ogromnemu ciśnieniu. Połączone działanie
gazów i ciśnienia spowodowało z kolei procesy, których rezultatem było powstawanie
zoranów.
Wydobywano je zwykle w postaci skamieniałego kobierca ze zgniecionych liści
albo gałęzi pokrytej korą, niekiedy jeśli miało się szczęście razem z przyklejonym,
36
skrystalizowanym owadem. Jednak umiejętnie obrobione i oszlifowane, nabierały
niezwykłych kolorów; trafiały się kamienie purpurowe, zielononiebieskie ze złotymi
lub srebrnymi żyłkami, a niektóre zapewne pochodzące od innych roślin miały
żółtą barwę i były pokryte lśniącymi brązowymi plamkami.
Koczownicy stale poszukiwali zoranów, które przed przybyciem pierwszych
kupców z innych planet służyły im do wyrobu grotów. Wyostrzone jak igła zoranowe
ostrze włóczni pozostawało w ciele ofiary i powodując gnicie, doprowadzało do śmierci,
nawet jeśli rana była tylko powierzchowna.
Pierwszej obróbki tych kamieni dokonywano zawsze w rękawiczkach,
ponieważ przecięcie zewnętrznej warstwy uwalniało zamkniętą w nich truciznę. Po
wypolerowaniu klejnotom można było bez trudu nadać dowolny kształt; robiono to,
zwykle poddając zorany działaniu wysokich temperatur, co było skuteczniejszą metodą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]