[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przed dwiema godzinami dzwonił Brand. Jest razem
z Toni w szpitalu. Rozpoczął się poród.
Caleb na dzwięk tego słowa zacisnął usta.
- Jedziemy - rzekł Patrick. - Ojciec już tam jest.
- Nie wejdziesz przecież na salę porodową, więc skąd
ten pośpiech?
Wyprowadzał Rockette z naczepy, a Patrick zajął się
drugą klaczą.
- Brand niczego od nas nie wymaga - ciągnął. -
Chce po prostu mieć nas przy sobie. Chyba jest trochę
przerażony.
- Daj spokój - skarcił go Caleb. - Nasz mały bra-
ciszek ujeżdżał byki. Nie wmawiaj mi, że boi się włas
nego dziecka.
- Niepokoi się chyba o Toni. Ciężko znosiła ostatnie
tygodnie.
Ich brat kompletnie oszalał na punkcie tej kobiety,
która, zdaniem Caleba, złapała go na dziecko. I aż coś
ścisnęło go w żołądku: Brooke też nie cofnęłaby się przed
niczym. Niepotrzebna mu była wróżka, wiedział, co mog
łoby się stać, gdyby ustąpił.
Nie, on przeżył już swoje, nie zamierza powtarzać
własnych błędów.
Wyprowadziwszy konia, wsiadł z powrotem do cię
żarówki. Patrick zajął miejsce obok niego.
- Wziąłeś swoją damę na przejażdżkę przy księżycu
i wróciłeś przed północą? Nawaliłeś?
- Nie.
Gdyby opowiedział Patrickowi całą historię, to by była
heca! Nie znał faceta, który by szybciej uciekał przed
jakąkolwiek odpowiedzialnością. Ale o pewnych rze
czach mężczyznie mówić nie wypada.
- Odeszła ci chętka? - nie ustępował Patrick.
- Chcesz chyba iść na piechotę do tego szpitala.
- Przegoniła cię? - zapytał Patrick ze śmiechem.
- Odpieprz się, nie twoja sprawa.
Zaczął się zastanawiać, czy w końcu Brooke znajdzie
kogoś chętnego, kto zgodzi się na tę rolę, i rozzłościł się
na siebie, że o tym myśli. Nie powinien, cholera!
- Jak długo, twoim zdaniem, ona wytrzyma?
- Kto? - Caleb udał, że nie wie, o co bratu chodzi.
- Brooke, idioto! Jak długo wytrwa przy tym swoim
zamiarze i jak długo wytrzyma na tym odludziu?
A Caleba bardziej obchodziło to, kiedy ona urodzi
dziecko i zdecyduje się wychowywać je gdzie indziej.
- Nie mam pojęcia - odparł.
Była bardziej stanowcza, niż to sobie wyobrażał, i do
prawdy trudno mu było zrozumieć motywy jej działania.
Jej oferta spadła na niego jak grom z jasnego nieba.
- Nie daj Boże - mówił Patrick - by wyszła tu za
mąż i urodziła dzieci. Możemy wtedy zapomnieć o Do
uble C.
Już raz dał się nabrać na potomka, myślał Caleb. Jeśli
nawet Brooke podda się sztucznemu zapłodnieniu, to naj
pewniej i tak wszystko będzie na niego. A z drugiej stro
ny na myśl o tym, że ona namówi na ojcostwo któregoś
ze swoich byłych kochanków, dłoń zaciskała mu się
w pięść. I tak zle, i tak niedobrze.
Caleb zapukał do drzwi pokoju szpitalnego, wszedł
i zobaczył Branda stojącego przy łóżku i trzymającego
w ramionach otulone w prześcieradło małe zawiniątko.
Toni, zmęczona, ale szczęśliwa, leżąc na łóżku, trzymała
drugie takie samo zawiniątko. Oba dzieciaki miały czer
wone buzie, a na główkach - różową i niebieską czape
czkę. Lecz nie widok dzieci wstrząsnął Calebem. Poraził
go pełen emocji wyraz twarzy brata. Brand wyglądał jak
ktoś, kto otrzymał w darze największe skarby świata.
- Odsuń się - powiedział Patrick do stojącego w pro
gu Caleba.
- Wszystko w porządku? - zapytał Branda Caleb.
- W jak największym. Krótki poród, zdrowe dzieci,
piękna żona. Umyjcie ręce i włóżcie te kitle. Z zarazkami
nie ma żartów. .
Obaj uczynili, co nakazał im brat.
Dziecko, które Brand trzymał na ręku, zaniosło się
płaczem.
- Miranda jest głodna - oświadczył ojciec. - Czy
Marissa już skończyła?
Toni uniosła prześcieradło i Caleb ni z tego, ni z owe
go poczuł, że robi mu się gorąco. Odwrócił się, choć
i tak nie mógł zobaczyć nic, co wprawiłoby go w za
kłopotanie. W karmieniu dziecka było jednak jego zda
niem coś bardzo intymnego, osobistego.
Brand i Toni zamienili się dziećmi. Toni znów uchy
liła koszulę szpitalną - i Caleb poczuł ogromne pragnie
nie ucieczki z tego pokoju.
- Pozwól mi zobaczyć to maleństwo - rzekł Patrick,
podchodząc do Branda, który trzymał dziewczynkę w ra
mionach jak piłkę.
- To jest Marissa - rzekł. - Starsza od siostry o dzie
sięć minut. Chcesz ją potrzymać?
Patrick cofnął się.
- Ja nie, Caleb ma na to ochotę.
Caleb nie mógł w tak ważnej chwili zarzucić bratu
kłamstwa. Pozostało mu zatem jedno wyjście: wziąć
dziecko na ręce.
Od prawie dwudziestu trzech lat, od kiedy jego brat,
Cort, się urodził, nie trzymał dziecka na ręku. Ta mała
nie ważyła prawie nic i Caleb bał się, że ją upuści.
- Obie podobne są do matki - oznajmił Brand. - Tak
jak chciałem. Dwa małe, jasnowłose aniołeczki.
Caleb opadł na krzesło, bo czuł, że siły odmawiają
mu posłuszeństwa. Marissa była malutka, o długości jego
przedramienia. Patrzyła na niego okrągłymi, niebieskimi
oczkami. Wyciągnął ku niej dłoń, chwyciła go za palec
i trzymała mocno. Wzruszenie zatamowało mu oddech.
Brooke chciała mieć dziecko. Z nim. A skoro jej od
mówił, czyje to dziecko będzie? Popatrzył na Toni. Czy
Brooke przytuliłaby dziecko do piersi? Czy na jej twarzy
malowałoby się takie samo szczęście jak na twarzy jego
bratowej? Czy patrzyłaby na niego z taką samą miłością,
z jaką Toni patrzy na Branda?
Musi wreszcie przestać o tym myśleć. Wyhamować
wyobraznię. Jego i Brooke nie łączyła miłość. Prawie się
nie znali.
Powiedziała, że da mu ziemię, jeśli on da jej dziecko.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]