[ Pobierz całość w formacie PDF ]
całkiem bezradnie i dyszało ciężko. Valcyr wyglądała na dumną i szczęśliwą mamę.
Powinienem natychmiast pójść i zawiadomić medyka. Zamiast tego jednak usiadłem
z boku na posłaniu i przyglądałem się, jak Valcyr energicznie myje podrzutka. Nie
wiem, czym była istota, którą urodziła, czułem jednak, że warto pozostawić ją przy
życiu. Takie było moje pierwsze spotkanie z Eet.
Rozdział piąty
Myśl o wydaniu załodze Valcyr i jej maleństwa sprawiała mi coraz większy ból.
W końcu doszedłem do wniosku, że byłaby to swego rodzaju zdrada. Ja, który nigdy
wcześniej nie przywiązałem się do żadnego zwierzęcia, czułem, że stało się to teraz.
Pytałem sam siebie: dlaczego? i nie potrafiłem udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Jednak fakt pozostawał faktem. Nie byłem w stanie przywołać kogokolwiek, zupełnie
jakby ktoś przykuł mnie do posłania i zakneblował mi usta.
Mały stworek poruszył się wreszcie. Obracał głową to w jedną, to w drugą stronę,
jakby czegoś szukał. Wciąż był ślepy. Valcyr mrucząc, wyciągnęła przednią łapę
i przysunęła malucha bliżej siebie. Jednak małe zwierzątko obróciło głowę wyraznie
w moim kierunku. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że choć ślepe i bezbronne,
doskonale zdawało sobie sprawę z mojej obecności. Nie bało się jednak, tylko chciało
wykorzystać fakt, że jestem tutaj. Ta dziwna myśl rozśmieszyła mnie.
Zmieszany, wstałem z posłania i siadłem na stołku przy ścianie, bokiem do kocicy
i jej malucha. Próbowałem skupić się na własnych problemach. Musiałem przygotować
się na niepewny los, teraz gdy moja podróż na Vestris miała się przedłużyć i nie
wiadomo było, na jakiej planecie zostanę wysadzony. Po raz kolejny moja ręka dotknęła
pasa z klejnotami, których pozostało już beznadziejnie mało. Na końcu wyczułem pod
materiałem kształt kosmicznego pierścienia...
To przez ten klejnot zginął Hywel Jern. Tego byłem tak pewny, jakbym był świadkiem
zabójstwa. Czy jednak... nieszczęście na Tanth również zawdzięczaliśmy temu
pierścieniowi? Jeśli tak, to dlaczego Vondar zginął, podczas gdy mnie udało się uciec?
Może chodziło o nas obu, żeby ten, który przeżyje, nie stawiał potem kłopotliwych
pytań? Dlaczego... i kto...?
Ojciec, nawet po przejściu na emeryturę, utrzymywał kontakty z Cechem Złodziei.
Każdy, kto należał do tej organizacji, mógł być bardzo poważnym przeciwnikiem.
Wydawało mi się, że ojciec do końca robił z Cechem interesy.
Cały czas pocierałem pierścień przez materiał pasa, a myśli w mojej głowie kłębiły się
i przeplatały, nie przynosząc żadnego rozwiązania. Nie pamiętam, kiedy zorientowałem
37
się, że w kabinie zrobiło się nadzwyczaj gorąco. Rozpiąłem skafander. Krople potu
spływały mi po brodzie i policzkach. Podniosłem rękę, żeby je zetrzeć, i spojrzałem na
wierzch dłoni i palce. Całą powierzchnię dłoni pokrywały purpurowe wypryski, które
swędziały jak wypełnione wodą pęcherze.
Próbowałem wstać, lecz szybko zdałem sobie sprawę, że nie kontroluję już swojego
ciała. Trząsłem się. Nieznośne ciepło sprzed paru chwil zmieniło się teraz w przerazliwy
chłód. Zemdliło mnie, jednak nie mogłem zwymiotować. Odchyliłem skafander.
Pęcherze pokrywały mi także tors i ramiona.
Ratunku... Zdołałem to wyjęczeć, czy słowo pojawiło się tylko w mojej głowie?
Udało mi się podnieść i zatoczyłem się w kierunku ściany, na której znajdował się
głośnik interkomu. Chwiejąc się i zataczając, próbowałem wcisnąć przycisk alarmowy.
Widziałem coraz gorzej. Czułem, jak spowija mnie gęsta mgła, zupełnie jakbym
znalazł się z powrotem w świecie gejzerów. Czy dam radę uruchomić alarm? Oparłem
głowę o ścianę tak, że mikrofon znajdował się tuż przy moich ustach, i wyszeptałem:
Ratunku... zaraza...
Straciłem równowagę. Zapominając o leżącej na posłaniu Valcyr, zatoczyłem się
w kierunku koi i runąłem na nią jak długi. Aóżko było puste, a ja trzęsąc się, leżałem na
nim.
Znów byłem na pokrytej wyziewami, opuszczonej planecie. Dym i para oplatały
się wkoło mnie, a ja krzyczałem z bólu. Biegłem w cuchnącym i gęstym błocie. Nie
widziałem prześladowców, ale czułem, że ktoś mnie ściga. Gdy opary rozrzedziły się
nieco, dostrzegłem ich. Wszyscy uzbrojeni w lasery, o twarzach Velosa, naszego lekarza.
Wciąż biegłem, umykałem chwiejnie.
Zabiją... zabiją... zabiją... słowa niosły się echem gromu w tym nieprzyjaznym
świecie. Zabiją... ciebie... ciebie... ciebie...!
Ponownie leżałem na posłaniu, wstrząsany dreszczami. Mgła zniknęła gdzieś i znowu
widziałem wyraznie. Odzyskałem też pełną władzę nad umysłem. Przy ścianie... za
ścianą usłyszałem świszczące szepty. Już wcześniej słyszałem głos ze ściany, z powietrza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]