[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drzwiach, sam poleciał dookoła, zobaczyć od tyłu, czy nie ma tam jakiegoś innego wyjścia,
którym śledzeni opuścić by mogli knajpę. Bez trudu poznał, które drzwi prowadzą do
pomieszczeń restauracyjnych, stały tam puste antałki po piwie i skrzynki z butelkami. Czekał
chwilę, nikt nie wyszedł, wrócił więc do Władka.
Czekali najpierw czas jakiś w nadziei, że zaraz któryś z ich podopiecznych wyjdzie,
potem, że już powinni wyjść obydwaj, a jeszcze pózniej, że najpewniej znikli im z oczu
bezpowrotnie. Wiktor, widząc zniecierpliwienie Korycińskiego, wyjął kapciuch z tytoniem.
- Masz, zapal sobie, widzę, że cię coś podpieka w zadek. Ostatecznie nic tu nie mamy
do roboty, postoimy sobie.
Władek powoli skręcał papierosa.
- Myślisz, że nie drapną nam tylnymi drzwiami?
- Nie powinni, miejże cierpliwości trochę, nic ci nie będzie, jak sobie poczekasz
godzinkę, dwie...
- Godzinkę, dwie? Nogi mi w tyłek wlezą, zresztą, póki masz machorkę, mogę czekać.
- No i fajno, powiedz, co tam w radio mówili?
- Nic.
- Jak to, nic nie mówią, sama muzyka tylko?
- I muzyki nie ma.
- Co? I muzyki też nie mają? Może radio zbankrutowało?
- Nie, zepsuło się. Walery pokiwał głową.
- Chciałbym mieć radio. Czy wiesz, jakiego ktoś o twoim radiu bąka ułożył? Masz,
czytaj - Wiktor wyjął z kieszeni papier zapisany niebieskim ołówkiem atramentowym.
Koryciński zaczął sylabizować półgłosem:
Miał Władek chałupą, dwa konie, trzy krowy, Ale miał także aparat radiowy.
Wieczorem do Władka schodzą się sąsiedzi, Każdy sobie chętnie przy radiu posiedzi. Dobrze
radia słuchać, raz śpiewa, raz gada, Pogodą na jutro często przepowiada... Jedna zaś
Marysia ładne oczka miała I zawsze najdłużej przy radiu siedziała. Wszyscy się rozeszli, ona z
Władkiem słucha. Dobrze radio kręci ten Władek psiajucha. To nastawi Francję, Niemcy,
Rzym i Anglią, Po włosku, francusku wreszcie Portugalią.
I tak trzy kwartały słuchali we dwoje, A teraz słuchają radia już we troje.
A ten nowy trzeci, dziwny jest choć mały, Zamiast flaszki z mlekiem, chce radia dzień
cały, I co się z nim dzieje, niestworzone rzeczy, Po angielsku krzyczy, po francusku beczy.
Mądrzejszy od wszystkich, zna języków krocie Tylko Portugalia ciągle jest w robocie...
Władek wybuchnął śmiechem nie kończąc czytania, aż ludzie zaczęli popatrywać na
niego ciekawie.
- To niby ma być o mnie?
- Nie wiem, może? Daj to Stryjowi, on ci wszystko wyjaśni. Myślę, że to jego
pisanina.
- Na to mi wygląda. Słuchaj, Wiktor, coś mi się zdaje, że nasze ptaszki wyfrunęły nam
już tamtym tylnym wyjściem...
- Nie wyfrunęły, stój spokojnie.
- Jak wyjdą obydwaj, to idziemy za nimi razem?
- Wyjdą pojedynczo. Ja idę za chłopakiem, ty za motorniczym, spotkanie przy
komórce... Dobra, poczekaj tu, wejdę do środka, może oni są tam z kimś umówieni?
Wiktor zostawiwszy Korycińskiego wszedł do szynku. Ciemne wnętrze cuchnęło
kwaśniejącym piwem, kapustą i przypaloną słoniną, w oczy gryzł dym machorki. Zobaczył
Wicka i Chyłyńskiego przy stole w kącie, ale udał, że ich nie widzi.
Zamówił sobie bombę piwa i dopiero teraz zaczął się rozglądać. Chyłyńskiego już nie
było. Czy go chłopak ostrzegł, czy to jego widok go wypłoszył? Wziął jeszcze jedno piwo i
podszedł do Wicka. Kiedy złodziej popatrzył na niego udając zdziwienie, podsunął mu kufel.
- Niepotrzebnie się pan wykosztowuje, panie Latoś.
- Kto ci powiedział, jak się nazywam? Ten koniokrad? Uważaj z nim, wykiwa cię.
- Już mnie wykiwał. Mnie każdy może wykiwać, on, ty...
- Nie gadaj, że ja ciebie wykiwałem, przede wszystkim ja ci niczego nie obiecywałem.
Mam dla ciebie prezent. Uważaj, podaję pod stołem!...
- No nie, ziemia się w raj zmienia. Ile mnie ten prezent będzie kosztował? Co to jest? -
Niewielki pakiet z paszportami miał już w kieszeni.
- Książeczki końskie - powiedział Wiktor pochyliwszy się do Wiekowego ucha.
Zabrałem ci je z rozpędu wtedy, w Chełmie. Dla ciebie to parę złotych, dla mnie śmiecie. To
na tych książeczkach tak cię ten - zrobił sobie palcem dół w policzku - kiwnął?
Roześmiali się obydwaj. Wicek ani nie potwierdził, ani zaprzeczał.
- Jeszcze mu się odwdzięczę.
- Takiś mściwy? Nieładnie. Pies z nim tańcował. Słuchaj, może wiesz, kto by mi mógł
sprzedać porządne kopyto?
- Co takiego?... Oczywiście, wiem. W Lublinie na ulicy Królewskiej jest sklep,
dostaniesz nowiutki, czyściutki... Nawet ci oliwę szmatką wytrą.
- Naprawdę? - roześmiał się Latoś. - Człowieku, niebo mi ciebie zsyła, w życiu bym
do tego sam nie doszedł! Stawiam ci za tę radę jeszcze jedno piwo.
Poszedł do bufetu i wrócił z dwoma pełnymi bombami, piwo było tu znacznie lepsze
niż w firmie Barg Szmul. Kiedy skończyli pić, chłopak szepnął:
- Wyjdziemy do wychodka pojedynczo, ty pierwszy.
W śmierdzącym ostro wapnem cementowym ustępie chłopak wyciągnął zza paska
browning.
- Coś takiego pasuje?
- Ile? - zapytał Wiktor biorąc broń do ręki.
- Jak od ciebie, dwieście.
Latoś wyjął magazynek, zwolnił zatrzask, zdjął suwadło i w jednej chwili zbadał stan
sprężyny i iglicy...
- Mój drogi - powiedział - czy to w ogóle strzela? Iglicę dorabiał jakiś kowal. To grat.
Złożył sprawnie broń i oddał chłopcu.
- Puszczę za sto.
- Oddaj go z powrotem Chyłyńskiemu, wyciągnąłeś mu to razem z portfelem, prawda?
Wicek roześmiał się niezręcznie.
- Długu mi nie zwrócił, miałem prosić?
- Umiesz sobie radzić - Wiktor odwrócił się od złodzieja, po wielkiej ilości wypitego
piwa odczuwał ogromną potrzebę skorzystania z przybytku, w którym rozmawiali.
Weszło paru chłopów, przerwali więc rozmowę.
- Postaraj się o coś porządniejszego, dam jakie sto, sto pięćdziesiąt - powiedział
żegnając się z chłopcem. - Widziałem, jak mu to wyciągałeś, no, no. W tłoku wolałbym się z
tobą nie spotykać, musiałbym zaszyć sobie kieszenie.
- I to by nie pomogło - zarechotał chełpliwie Wicek. - Wiesz, co chciałem jeszcze
wyciągnąć Chyłypciowi?
- Chyłypciowi?... Ach, Chyłyńskiemu.
- Brzytwę. On nosi zawsze ukrytą brzytwę.
- Brauling nie praktyczniejszy?
- Zależy kiedy. Poza tym, jak ktoś umie się z brzytwą obchodzić, niech ręka boska
broni.
Koło komórki z rowerami czekał już Władek.
- Wydałem ostatnie cztery złote, włóczył się psubrat po knajpach tylko.
- Dobra, przebolejesz, ja też musiałem trochę stracić. Z kim się spotykał?
- Nie dasz wiary, z Mrozikiem.
- Jest tu nasz sołtys? Może się pomyliłeś?
- Przecież nie jestem ślepy.
- Z kim jeszcze rozmawiał?
- No, ja wiem, czy rozmawiał, zamienił parę słów ze ślepym dziadem bez nogi.
- Zlepym i jeszcze bez nogi?
- W rogatywce.
- Czyli można powiedzieć, że nic ciekawego - rozmyślał głośno Wiktor. - Z
Mrozikiem mogą się znać z Białodrogów. Chociaż ten nasz sołtys, powiem wam, robi
wrażenie lepszego sukinsyna...
Te rozmyślania przerwał powrót Walerego. Przyniósł wiadomość, że Rudy kręcił się
wyłącznie wśród handlujących końmi, nawet coś targował, ale nie kupił. W zęby zaglądał,
kopyta podnosił, sprawdzał, czy koń nie ma narowów. A najdłużej medytował i patrzył na
jednego takiego chłopa, co zrebicę sprzedawał, a miał przy pięknym wasążku taką parę, że aż
oko się śmiało.
- Rozmawiał z tym chłopem, targował może?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]