[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Proszę mi pomóc!  zawołał znów Wallechinsky.
Na zewnątrz Ehrlichman walił pięścią w drzwi i krzyczał:
 Co się tam dzieje? Czy ktoś mi powie, co się tam dzieje? Człowiek o białej twarzy
uśmiechając się sunął ku Wallechinsky emu. Kiedy znalazł się pół metra od niego, zatrzymał
się, lewą dłonią chwycił swój prawy przegub i przekręcił. Ku przerażeniu Jima jego dłoń
zaczęła się obracać, aż odkręciła się całkiem. Sztuczna dłoń, wyrzezbiona z hebanu i
posypana popiołem. Jednak jej właścicielowi nie pozostał sam kikut. Z prawego przegubu
sterczał długi nóż o szerokiej klindze, który wydawał się osadzony w kości ręki. Lśnił w
słońcu, a mężczyzna o białej twarzy uśmiechając się drwiąco machał nim tuż przed nosem
Wallechinsky ego, wiedząc, że ten go nie widzi.
 George  powiedział Jim  cofnij się od tych drzwi.
 Próbuję otworzyć to cholerstwo  odparł Wallechinsky.  Nie wiem, dlaczego się
zacięły.
 Odejdz od tych drzwi! Już! Natychmiast! Najszybciej jak możesz!
 Dlaczego? Myśli pan, że jest jakiś&
Jim rzucił się na człowieka o białej twarzy, usiłując zbić go z nóg, i przeleciał przez
niego.
Wpadł na drzwi, rozbił je i tak mocno uderzył się w ramię, że skręcił się z bólu.
Przelatując przez białą zjawę poczuł zimny podmuch, jakby ktoś na chwilę otworzył drzwi
lodówki.
Mężczyzna o białej twarzy zaśmiał się bezdzwięcznie i machnął uzbrojonym
ramieniem.
Ostrze noża zaświszczało w powietrzu.
 Zostaw go  powiedział Jim.  I tak już narobiłeś dość szkód.
 Nic nie zrobiłem  zaprotestował Wallechinsky.  Najmocniej przepraszam, ale to
pan rozbił te cholerne drzwi.
 Trzymaj się z daleka!  zawołał Jim cofając się.
 Nie wiem, o czym pan mówi  wymamrotał zdziwiony Wallechinsky.  Trzymać
się z daleka od czego?
Człowiek o białej twarzy znalazł się tuż za plecami woznego i zza jego ramienia
wyszczerzył do Jima zęby w upiornym uśmiechu. Coś w jego mlecznobiałych oczach
ostrzegło Jima.
 Słuchaj, jeśli chcesz, żebym był twoim przyjacielem, będę nim  powiedział. 
Zrobię wszystko, co zechcesz.
Wallechinsky był mocno zakłopotany.
 Panie Rook, jestem żonaty. Mam żonę, która wytrzymała ze mną dwadzieścia osiem
lat, i troje dzieci&
 Nieważne, czego chcesz, zrobię to  mówił Jim.
 Panie Rook&
W tej samej chwili drzwi pękły z przerazliwym trzaskiem, wykopane od zewnątrz, i do
gabinetu geograficznego wpadli dwaj policjanci. Człowiek o białej twarzy natychmiast
machnął nożem, kreśląc krwawą linię na prawym policzku Wallechinsky ego. Ale wozny
chyba nic nie poczuł, bo nawet się nie skrzywił. Intruz spojrzał na Jima i powiedział:
 Złożył pan obietnicę, panie Rook. Spodziewam się, że jej pan dotrzyma. W
przeciwnym razie wrócę po tego faceta, a wtedy zobaczy pan, co można zrobić nożem.
Odwrócił się i wypłynął z pokoju, jak smuga dymu z letniego ogniska. Jim chciał go
zawołać, lecz w pokoju byli dwaj gliniarze, Wallechinsky i doktor Ehrlichman, więc uznał, że
rozsądniej będzie trzymać język za zębami.
 Jesteś ranny, koleś?  spytał jeden z policjantów, wskazując na policzek
Wallechinsky ego. Na kołnierzyk munduru woznego spływała cienka szkarłatna strużka.
 Co? Ranny?  powtórzył zdumiony Wallechinsky i przyłożył palce do policzka. 
Co się stało, do diabła?
Doktor Ehrlichman wyjął z kieszonki na piersi czystą chusteczkę.
 Proszę to wziąć. I lepiej niech pana opatrzą.
 Jak do licha mogłem się tak skaleczyć?  pytał Wallechinsky.  Panie Rook,
widział pan, jak to się stało?
Jim potrząsnął głową.
 Nie mam pojęcia  skłamał.  Po prostu stało się, i tyle.
 No to kogo mamy tu szukać?  zapytał jeden z gliniarzy.
 Przykro mi  powiedział Jim.  Chyba pomyliłem się. Widziałem kogoś obcego i
wydawało mi się, że wszedł właśnie tutaj.
 Może nam pan opisać, jak wyglądał?
 Wysoki, czarnoskóry, ubrany na czarno.
 Widział pan kogoś takiego?  zapytał Wallechinsky ego drugi policjant.
 Nikogo nie widziałem. Tylko pana Rooka.
 I nie ma pan pojęcia, w jaki sposób się pan skaleczył?
 Mówiłem już. Nie wiem.
 Pan Rook nie zranił pana? Może przypadkowo?
 Pan Rook nawet do mnie nie podszedł.
 No dobrze  mruknął policjant.  Niech pan przemyje sobie twarz, porozmawiamy
pózniej.
Wallechinsky wyszedł, przyciskając do policzka nasiąkniętą krwią chusteczkę doktora
Ehrlichmana. Po chwili pojawił się porucznik Harris w jaskrawoczerwonym krawacie,
spocony i wściekły.
 Co tu się dzieje?  rzucił gniewnie.
 Przepraszam  powiedział Jim.  To& nieporozumienie. Wydawało mi się, że
zauważyłem tu tego człowieka w czerni, którego widziałem wczoraj przed kotłownią.
 Tego samego faceta, którego nikt inny nie widział?
Jim skrzywił się. Nie mógł powiedzieć porucznikowi, jak bardzo przeraził go ten
człowiek o białej twarzy. Jeśli potrafił unosić się pod sufitem, zmieniać barwę i ranić ludzi,
którzy nie mogli go zobaczyć, to jeden Bóg wie, do czego jeszcze był zdolny. Ale nawet
gdyby Jim opowiedział o wszystkim, nie było szans, żeby porucznik Harris mu uwierzył.
 Czy pomyślał pan o tym, żeby porozmawiać z kimś o tym facecie, którego pan
widział?  zapytał porucznik.
 O co panu chodzi?
 No&  Harris chrząknął z zakłopotaniem  mówię o psychologu albo o
psychiatrze.
 Myśli pan, że mam halucynacje?
 Nie wiem, co myśleć, panie Rook. Jest pan nauczycielem i z tego, co słyszę,
powszechnie szanowanym nauczycielem. Ale uczy pan trudne dzieci, prawda? Może jest pan
w stresie. Wie pan, ludziom w stanie stresu często przychodzą do głowy najdziwniejsze
pomysły.
 Nie jestem w stresie, proszę mi wierzyć. Moja klasa jest wspaniała. Nic mi nie jest.
Porucznik Harris wzruszył ramionami.
 W porządku, nic panu nie jest. Nie będzie mi pan miał za złe, jeśli zapytam, czy
stosuje pan jakieś używki?
 Czasem popalam.
 Palił pan wczoraj?
 Nie. Nigdy nie robię tego w szkole. Tylko wieczorami w weekendy i jedynie raz lub
dwa na miesiąc.
 A zatem wczoraj nie palił pan?
 Nie.
 Wie pan, że z łatwością mogę to sprawdzić&
 Niech pan posłucha, poruczniku  powiedział mu Jim.  Nie jestem pod wpływem
stresu ani narkotyków, ani niczego innego. Wczoraj widziałem to, co powiedziałem.
Dzisiaj& no cóż, powiedzmy, że byłem trochę rozkojarzony.
Porucznik Harris patrzył na niego długo w milczeniu. Kropla potu spłynęła mu po
policzku. Otarł ją wierzchem dłoni.
 No dobrze, panie Rook. Może porozmawiamy pózniej.
Po przerwie śniadaniowej uczniowie Jima zebrali się ponownie. Jim wszedł do klasy
wcześniej, czego nigdy nie robił, i czekał już na nich.
Kiedy zajęli miejsca, wstał i przeszedł na koniec klasy.
 Zanim zaczniecie czytać  powiedział  chciałbym zapytać, czy któreś z was
wierzy w duchy.
John Ng natychmiast podniósł rękę.
 Mój dziadek jest duchem  oświadczył.
Reszta klasy przyjęła to gwizdami i przeciągłym  uuuuuu! , lecz Jim pozostał poważny.
 Czy widziałeś swojego dziadka?
 Nie, ale ojciec mówił mi, że widział go, kiedy miał kłopoty. Dziadek stanął wtedy w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl