[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tylko z kilkoma zadrapaniami. William miał pecha, ale widać los tak
chciał. Każdy z nich wiedział, że i jemu mogło się to przytrafić.
Omijali uczęszczane szlaki, unikając kontaktu z miejscowymi
ludzmi, krzątającymi się wokół własnych spraw; kradli zawsze
wieczorem, najpierw upewniwszy się, gdzie znajdują się grozne psy.
Mieli nawet coś w rodzaju dachu nad głową gdyż w największej
gęstwinie, w pobliżu starej drogi, znalezli resztki zarośniętej i dobrze
ukrytej chaty, którą niefortunny osadnik dawno już opuścił. Po kilku
tak spędzonych dniach  albo jeśli pogoda by się zmieniła 
zamierzali wyruszyć gdzieś na południe, jak najdalej od Shrewsbury,
nim skierowaliby się na wschód, do hrabstw, gdzie dotąd nie byli
znani.
Kiedy z rzadka pojawiał się na drodze wędrowiec, a prawie zawsze
był to ktoś miejscowy, pozwalali mu odejść w spokoju. Gdyby bowiem
jego nieobecność zbyt wcześnie została odkryta, natychmiast
rozpoczęłoby się polowanie. Jednak nie odmówiliby sobie napadu na
kogoś samotnego, wyraznie obcego w tych stronach, zmierzającego do
jakiejś odległej miejscowości. Jego nieobecność najprawdopodobniej
nie od razu zostałaby odkryta, a poza tym ktoś taki z pewnością byłby
wart obrabowania, musiał przecież mieć przy sobie jakieś pieniądze na
drogę, choćby nawet było tego niewiele. W gęstwinie tych lasów
człowiek mógł łatwo zniknąć, i to na zawsze.
Tego wieczoru rozsiedli się wygodnie przed swą chatą podtrzymując
żar ogniska ukrytego bezpiecznie w specjalnie zrobionym, obłożonym
gliną wgłębieniu. Tłuszcz ukradzionej kury jeszcze spływał im po
palcach. Zachód słońca, widoczny na zewnątrz, tutaj był już tylko słabą
poświatą. Mieli jednak
bystry wzrok, byli czujni i pełni energii po bezczynnym dniu. Walter
Bagot miał trzymać straż; uważali to za konieczne. Kryjąc się, poszedł
więc kawałek wąskim szlakiem prowadzącym do miasta. Wkrótce
spiesznie wrócił, lecz nie tyle zaniepokojony, ile uradowany.
 Nadchodzi ktoś, kogo z łatwością możemy oskubać. Bosonogi
chłopak z opactwa... jest jeszcze dość daleko, kuleje jak przedtem. Nikt
nie będzie wiedział, dokąd poszedł.
 Ten?  powiedział zdumiony Symeon Poer.  Głupiec, który
zawsze za plecami miał swój cień. To znaczy, że jest ich dwóch. Jeśli
jest tylko jeden, to ten drugi ściągnie na nas pogoń.
 On już nie ma tego swojego cienia  oświadczył z radością Bagot.
 Jest sam, już wam mówiłem, zgubił go albo może postanowili się
rozdzielić. Nikt nie da za niego złamanego grosza.
 I tylko grosz jest on wart  stwierdził Shure z pogardą.  Zostaw
go w spokoju. Nie ma na sobie nic wartościowego. Kiepskie spodnie,
kiepską koszulę, tylko tyle!
 A właśnie, że ma! Pieniądze, mój przyjacielu!  oświadczył
rozradowany Bagot.  Mylisz się, on jest bardzo dobrze zaopatrzony i
bardzo się pilnuje, żeby nikt o tym nie wiedział. Aleja wiem! W
kościele cały czas starałem się być tuż obok niego. Kiedy tłum mocniej
nacisnął, poczułem, że w pasku pod spodniami, koszulą i kaftanem ma
ciężką sakiewkę, nie udało mi się jednak do niej dobrać bez noża; jego
użycie było wtedy zbyt ryzykowne. Gdziekolwiek się znajdzie, może
za siebie płacić. Wstawajcie i chodzcie, teraz będzie łatwo dobrać się
do niego.
Był całkiem pewien swego, a oni chętnie przystali na zdobycie
jeszcze jednej sakiewki. Wstali szybko i ze sztyletami w dłoniach
bezszelestnie ruszyli drogą nad którą przewijała się wstążka czystego
nieba, nadal jasna i blada. Shure i Bagot ukryli się w zaroślach po
jednej stronie ścieżki, a Symeon
Poer po drugiej, pod osłoną gęstych, rosnących w pełnym świetle
krzewów, dzięki czemu były one bardzo wysokie. W tej części lasu
rosły też bardzo stare wielkie buki, o tak powykrzywianych i grubych
pniach, że trzej mężczyzni z trudem mogliby objąć je ramionami. Stary
drzewostan przetrzebiony w wielu miejscach stanowił teren polowań,
lecz w Długim Lesie nadal jeszcze było wiele dziewiczych ostępów. W
jednym z takich miejsc trzech złoczyńców zastygło nieruchomo jak
drzewa i czekało.
Po chwili usłyszeli jego uparte, regularne, z trudem stawiane w ostrej
trawie kroki. Skrajem porośniętego darnią traktu szedłby z mniejszym
trudem i dwukrotnie prędzej niż po tych kiepskich drogach. Usłyszeli
jego ciężki oddech, kiedy znajdował się o jakieś dwadzieścia jardów od
nich, i zobaczyli jego wysoką sylwetkę poruszającą się w półmroku,
pochyloną w przód; podpierał się długim, pełnym sęków kijem, który
znalazł gdzieś wśród drzew. Sprawiał wrażenie, że mniej boli go prawa
noga, choć obie stawiał krzywo, jakby szedł po kamieniach z ostrymi
krawędziami i albo miał skaleczoną podeszwę, albo zwichniętą kostkę.
Wzbudziłby litość, gdyby tylko znalazł się ktoś, kto by chciał się nad
nim litować.
Szedł, zwracając uwagę na każdy dzwięk, nasłuchując małych,
nocnych zwierząt, które w leśnym poszyciu już buszowały wokół
niego. Przedtem szedł w dużej grupie. Teraz, całkiem sam, więc coraz
bardziej się bał. Ta ucieczka wcale nie była ucieczką.
Ratowało go tylko jego wielkie przerażenie. Pozwolili mu przejść
powoli koło swej pierwszej kryjówki, tak by Bagot znalazł się za jego
plecami, Poer i Shure przed nim, po obu jego stronach. Nie tyle
wyostrzony słuch, ile wrażliwość skóry uprzedziła go o czyjejś
obecności za plecami, poruszenie się chłodnego wieczornego
powietrza i ręka prawie bezszelestnie wyciągnięta w jego kienmku.
Wydał stłumiony okrzyk, obrócił się, wymachując kijem, i nóż, który
miał go przebić,
uderzył w gałąz i odciął od niej spory kawałek kory z drewnem. Bagot
wyciągnął lewą rękę, żeby go chwycić za rękaw lub kaftan, i uderzył
ponownie zwinnie jak wąż, ale to mu się nie udało. Ciaran odskoczył
gwałtownie, wymykając się napastnikowi, i cofnął się śmiertelnie
przerażony, zszedł ze ścieżki, odwróci! się i zaczął kuśtykać na
pokaleczonych nogach przez najgłębsząplątaninę drzew, świszcząc i
jęcząc z bólu.
Któż by przypuszczał, że jeszcze potrafi się poruszać tak szybko w tej
krytycznej sytuacji? Niestety, nie wytrzymał zbyt długo. Napastnicy
szli za nim nieco z tyłu, chcieli go otoczyć z trzech stron, kiedy nagle
padł wyczerpany. Zaraz wstał. Szli, żartując i niezbyt się spiesząc.
Odgłosy jego przedzierania się przez krzewy i jęki bólu, z których
nawet nie zdawał sobie sprawy, nad wyraz głośno rozbrzmiewały w
leśnym zmierzchu.
Gałęzie i pędy jeżyn biły Ciarana po twarzy. Biegł na oślep, machając [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl