[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Co?
- Słuchajcie dalej.
- Oberżyna? A co to takiego? - chciał wiedzieć Hat. - Od kiedy gospody owocują?
- Farhat, zamknij dziób, z łaski swojej - uciszyła go Tahira.
- Co ma oberżyna do strzały? - zastanawiał się Shahid.
- Jesteście bandą kretynów! - zawył Chad. Oderwał ręce od kierownicy i chwycił się
za głowę. Ponieważ samochód zjechał w tym momencie na środek drogi, pasażerowie
wrzasnęli żeby chociaż od czasu do czasu patrzył przez przednią szybę. - Wysłuchajcie mnie
w końcu! Robicie z igły widły!
Opowiedział im, jak pewna bogobojna para rozcięła oberżynę i odkryła święte słowa
nakreślone w jej omszałym miąższu palcem Boga. Sam Moulana Darapuria potwierdził, że
oberżyna stanowi symbol sacrum.
- A my ją wystawiamy - pochwalił się Chad.
- Gdzie?
Chad wskazał przed siebie.
- Wolno mi zdradzić, że zbliżamy się właśnie do miejsca ekspozycji tego
szczególnego owocu.
Powiedział, że zachęcona przez Riaza grupa braci, we współpracy z uszczęśliwionymi
mieszkańcami okolicznych domów, zajęła się już trzymaniem straży przed drzwiami
wybranego domostwa; pilnowała także porządku wśród tłumów odwiedzających i prasy,
gotowej skierować rozżarzone reflektory na więdnące w zastraszającym tempie Boże
przesłanie. Podobnie jak podczas akcji z mieszkaniem, tak i tutaj obowiązywać będzie grafik
dyżurów.
Shahid dostrzegł Riaza czekającego na nich w otoczeniu braci i sióstr z college'u,
którzy mieszkali w tej dzielnicy. Weszli gęsiego do wnętrza małego podmiejskiego domku.
Znalazłszy się w jadalni, Shahid wnikliwie przyjrzał się miąższowi oberżyny. Hat, Tariq i
Tahira stanęli u jego boku.
- Widzę! - zakrzyknęła Tahira. - Bóg pozwolił mi dostąpić tego widoku.
- Widzisz, Hat? - zapytał go Shahid. Hat niezdecydowanie przytaknął.
Shahid wyśliznął się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i usiadł
namurku naprzeciwko. Zdecydował, że nie wraca do nich; pojedzie z powrotem do
akademika. Szedł już w kierunku przystanku autobusowego, kiedy natknął się na Riaza
kręcącego się nerwowo po okolicy z powiekami czerwonymi z przemęczenia. Wydawało się,
że widok Shahida sprawił mu ulgę. Shahid uświadomił sobie nagle, jak rzadko widuje Riaza
samego; Riaz nawet pogrążony w pracy przebywał w czyimś towarzystwie.
- Assalam alaikum - pozdrowił go.
- Salam, bracie.
Przyglądali się tłumowi w milczeniu. Shahid myślał o tym, o co chciałby go zapytać -
teraz nadarzała się okazja.
Kolejka podekscytowanych, ale cierpliwych ludzi ciągnęła się wzdłuż ogrodzenia
przed kilkoma sąsiednimi domami. Było chłodno i większość z nich grubo się ubrała.
Mogłoby się wydawać, że stoją po bilety na hinduski film, gdyby pośród nich nie znajdowało
się tyle osób starszych, wyglądających tak, jakby opuszczały swe mieszkania tylko po to,
żeby odwiedzić znajomych, wziąć udział w pogrzebie albo zobaczyć cud. Zwiąteczny nastrój
udzielił się wszystkim; ludzie przechadzali się, wykrzykiwali słowa powitania, plotkowali.
Stojący w kolejce staruszek, którego Shahid pamiętał z dyżuru Riaza, podszedł do
nich i poskarżył się, że miejscowi bogacze - importerzy, właściciele restauracji, sklepów
sportowych i ze sprzętem AGD - kazali swoim szoferom zatrzymywać się przed samym
Domem Cudu. Albo parkowali w sposób niedozwolony i bezczelnie przeskakiwali kolejkę.
- O, proszę tylko spojrzeć!
Jakaś para postępowała dokładnie według jego opisu. Pucołowaty mężczyzna w białej
koszuli z wiskozy i obcisłych czarnych spodniach a la toreador, miał lustrzane okulary, na
szyi złoty łańcuch, takiż kolczyk i masywną bransoletkę. U paska z krokodylowej skóry
pobrzękiwał pęk kluczy. Jego włosy, tworzące sporego ptysia na samym czubku głowy, miały
ceglasty, osiągnięty za pomocą henny kolor; wyglądało to tak, jakby jego czaszkę wieńczył
rumiany bochen niby korona z tartej bułki. Towarzysząca swemu śniademu mężowi
jasnoskóra kobieta miała na sobie obcisłą różową bluzeczkę, białe lewisy i śnieżnobiałe
szpilki. Nie nosiła żadnej biżuterii; z mężem nie mogłaby konkurować.
Shahid obiecał, że on i pozostali uczynią wszystko, żeby zapobiec takim
zachowaniom. A potem znienacka zadał Riazowi pytanie: - Czy potrafiłbyś zabić człowieka
za to, że napisał książkę?
Riaz nie wyglądał na osiłka. Shahid wyobraził go sobie, jak chowając głowę w
ramionach, kuli się pod ciosami chuliganów w kącie szkolnego boiska.
- Na śmierć. Co najmniej na śmierć. Sugerujesz, że to coś złego?
- Robi mi się niedobrze na samą myśl.
- A to dlaczego?
- To przecież okrutny akt przemocy.
- Czasami przemoc jest konieczną karą za wyrządzone zło.
- Bracie, czy my nie znamy miłosierdzia?
Riaz położył rękę na ramieniu Shahida; przeszli się kawałek.
- Jesteś anarchistą? Shahid się zawahał.
- Myślę, że nie.
- Więc o co ci chodzi? %7łeby w społeczeństwie panował porządek, muszą istnieć
spajające je elementy. A oburzeni jesteśmy wszyscy.
- Wiem, ale...
- Nie jesteś po stronie swego ludu? Spójrz na nich, to pochodzący ze wsi
półanalfabeci, nie chciani tu przez nikogo. Dzień w dzień cierpią obelgi i biedę. Czy nie
uważasz, że w tym kraju, głoszącym tak zwaną wolność słowa, choć raz powinniśmy
pozwolić im przemówić? Czy nie jesteśmy, jakby na to nie spojrzeć, w szczęśliwszej
sytuacji?
- Szczęśliwszej, bracie?
- Otrzymaliśmy wykształcenie, przynajmniej do pewnego stopnia. Nie musimy dniami
i nocami harować w jakimś sklepie czy fabryce. Ale to oznacza, że mamy obowiązki innego
rodzaju. Nie wolno nam wyprzeć się naszych ludzi i żyć wygodnym życiem.
- Nie wolno.
- Gdybyśmy to zrobili, znaczyłoby to, że już całkowicie przesiąkliśmy podwójną
moralnością Zachodu.
Riaz przerwał swój wywód, żeby kogoś przywitać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]