[ Pobierz całość w formacie PDF ]
klatce znajdą się nowe ofiary, turniej zostanie powtórzony i tak będzie się dziać przez
dziesięć dni igrzysk.
Wkrótce po umieszczeniu nas w klatkach amfiteatr zaczął się zapełniać i po godzinie
wszystkie miejsca były zajęte przez tłoczących się widzów. Dak Kova usiadł w otoczeniu
jedów i dowódców w centrum amfiteatru na ustawionym dla niego dużym podwyższeniu.
Na sygnał jeddaka otworzono drzwi dwóch klatek i dwanaście zielonych kobiet wybiegło
na środek areny. Każdej z nich wręczono sztylet, a potem z przeciwległego końca areny
wypuszczono kaloty, dzikie psy. Zwierzęta, warcząc i parskając, rzuciły się na niemal
bezbronne kobiety, ą ja odwróciłem głową, by nie patrzeć na te okropną scenę. Wrzaski i
śmiech widzów świadczyły, że widowisko było wspaniałe, a gdy Kantos Kan powiedział,
że się już skończyło i z powrotem spojrzałem na arenę zobaczyłem, że nad martwymi
ciałami powarkiwały tylko trzy zwycięskie kaloty. Kobiety drogo sprzedały swoje życie.
Potem na trzy ocalałe psy wpuszczono wściekłego zitidara i w ten sposób zaczął się
długi, upalny, straszliwy dzień. Mnie wystawiono najpierw przeciwko ludziom, a potem
przeciw zwierzętom, ale dzięki temu, że byłem uzbrojony w miecz i przewyższałem
każdego z moich przeciwników zwinnością, a cześć z nich także siłą, ze wszystkimi
uporałem się stosunkowo łatwo. Wielokrotnie żądny krwi tłum nagradzał mnie gorącymi
oklaskami, a pod koniec dnia rozległy się nawet okrzyki, aby mnie zabrać z areny i zrobić
członkiem ich społeczności. W końcu zostało nas tylko trzech - ogromny zielony
wojownik któregoś z północnych plemion, Kantos Kan i ja. Najpierw mieli walczyć Kantos
Kan i zielony wojownik, a ostateczna walka, ta, w której nagrodą była wolność, miała się
odbyć miedzy mną a zwycięzcą ich pojedynku. Kantos Kan stoczył tego dnia kilka
pojedynków, z wszystkich, podobnie jak ja, wychodząc zwycięsko. Jednak często,
77
szczególnie w starciach z zielonymi wojownikami, jego przewaga była bardzo niewielka.
Nie miałem dużej nadziei na to, że uda mu się pokonać ogromnego zielonego
Marsjanina, który przedtem dosłownie miażdżył swoich przeciwników. Miał blisko
szesnaście stop wzrostu, podczas gdy Kantos Kanowi brakowało kilka cali do sześciu.
Zaczęli iść ku sobie i po raz pierwszy dane mi było zobaczyć, by ktoś zastosował tego
typu sztuczkę, na jakiej Kantos Kan oparł swoją nadzieje, na zwycięstwo. Decydując się
na nią postawił życie na jedną kartę. Zbliżył się na odległość około dwudziestu stóp do
swego ogromnego przeciwnika i nagle wyrzucił w górę i do tyłu te rękę, w której trzymał
miecz, wziął potężny zamach i cisnął broń w szeroką pierś przed sobą. Ostrze poleciało
jak strzała i wbiło się. w serce zielonego wojownika, kładąc go trupem na miejscu.
Teraz Kantos Kan i ja musieliśmy stanąć naprzeciw siebie. Zdołałem mu szepnąć, aby
przeciągnął walkę aż do zmroku, gdyż miałem nadzieje, że uda nam się wtedy znalezć
jakiś sposób ucieczki. Tłum jakby się domyślił, że niechętnie ze sobą walczymy i w tych
chwilach, w których wyraznie unikaliśmy zadawania groznych, decydujących ciosów wył
z wściekłości. Gdy zauważyłem, że wkrótce zapadną ciemności, szepnąłem Kantos
Kanowi, by wetknął swój miecz miedzy moje lewe ramie, a ciało. Zrobił to, a ja się.
zatoczyłem do tyłu i upadłem na ziemie. Z dalszej odległości i w niepewnym już świetle
mogło to wyglądać jakby miecz rzeczywiście sterczał z mojej piersi. Kantos Kań szybko
podszedł do mnie, postawił mi stopę na szyi i wyciągnąwszy ostrze z mego ciała, zadał
mi ostatni, śmiertelny cios, który wydawał się przecinać aortę szyjną, lecz w
rzeczywistości ugrzązł tuż obok. Ciemności, które już spowiły arenę ukryły prawdę przed
wzrokiem widzów i wszyscy uważali, że zostałem właśnie dobity. Szepnąłem Kantos
Kanowi, aby wykorzystał zdobytą wolność i czekał na mnie na wzgórzach na wschód od
miasta. Skinął lekko głową i odszedł.
Poczekałem aż amfiteatr opustoszał i wyczołgałem się z niego ostrożnie, a ponieważ był
położony w odległej od centralnego placu, nie zamieszkanej i rzadko w normalne dni
odwiedzanej części miasta, nie miałem większych kłopotów w dotarciu do okolicznych
wzgórz.
W fabryce powietrza
Czekałem na Kantos Kana przez dwa dni. Nie pojawił się jednak. Potem poszedłem na
północny zachód, gdzie, jak mi mówił, znajdowała się najbliższa droga wodna. Moim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]