[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nareszcie! Dziś na kolację polenta ze świeżymi skwareczkami!
Margherita rzuciła mi kosę spojrzenie.
- Znów się zaczyna? - powiedziała. - Jeżeli chciałeś mieć skwarki, trzeba było
powiedzieć zawczasu.
- Dziś na kolację skwareczki do polenty - powtórzyłem wesoło.
Oczywiście wszystko było przygotowane precyzyjnie jak w zegarku, toteż zaledwie
wymówiłem słowo
 polenta , drzwi od kuchni rozwarły się szeroko i wkroczyli Albertino i Pasionaria
niosąc na dużej desce do siekania granitowy blok boczku.
Umieściłem go pośrodku stołu: wyglądał majestatycznie, monumentalnie i Margherita
patrzyła na niego z pełnym respektu zdumieniem. Prawie z lękiem.
Najedliśmy się wszyscy polenty z boczkiem nieomal do pęknięcia. Margherita nie
robiła żadnych uwag. Pokonałem ją.
Następnego dnia na obiad oczywiście jedliśmy polentę z boczkiem. I na kolację
również.
Nawet nie mrugnąłem. Nie powiedziałem nic i w ciągu następnych dwóch dni, kiedy
to zarówno obiadowe jak i kolacyjne menu składało się wyłącznie z polenty z boczkiem.
Przetrwałem jeszcze cztery dalsze dni. Ale piątego dnia, na widok boczku na stole,
wyrwało mi się:
- Ależ...
Margherita spiorunowała mnie wzrokiem.
- Patrzcie tylko! - wykrzyknęła. - Jak nie ma boczku, on urządza tragedie, że nie ma
boczku. Jak boczek jest, urządza tragedie, że jest. Czy zechciałbyś nam wytłumaczyć, czego
właściwie od nas żądasz?
Odpowiedziałem, że przecież nie urządzam i nie zamierzam urządzać żadnych
tragedii. Owo ależ , które pozwoliłem sobie wypowiedzieć, miało być początkiem zdania ani
trochę nie związanego z kwestią boczku.
- Można powiedzieć ależ na widok wodospadu
Niagary albo na widok zorzy polarnej - zakończyłem.
- Ale wobec boczku niepodobna mieć żadnych zastrzeżeń.
Margherita rozpogodziła się i zjadłem polentę z boczkiem.
A na drugi dzień, kiedy bez słowa protestu jadłem polentę ze skwarkami na obiad i na
kolację, zupełnie poweselała:
- Giovannino, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak się cieszę, że udało mi się
znalezć coś, co ci smakuje!
W nocy toczyłem sam z sobą długą debatę. Zastanawiałem się, ile też jeszcze zostało z
nieszczęsnego bloku, oceniałem w myśli materialną konsystencję boczku, możliwości
konsumpcyjne Margherity, Albertina, Pasionarii, Giacometty i kota, i doszedłem do
następującego wniosku:
 Jeżeli jutro rano pojadę do Mediolanu i pozostanę tam przez dwa tygodnie bez
przerwy, to kiedy wrócę, boczek będzie zjedzony .
Wyjechałem więc i obijałem się po Mediolanie bez celu i potrzeby przez dwa
tygodnie, po czym wróciłem spokojny i pełen nadziei na przyszłość.
Szwendałem się po domu, sprawdzałem funkcjonowanie kranów, zamków i przy
okazji zajrzałem do spiżarni, żeby rzucić okiem na stan zapasów domowych.
Boczek leżał nietknięty, takusieńki, jakim go zostawiłem przed dwoma tygodniami.
Wstrząsnął mną dreszcz grozy.
Do spiżarni weszła Pasionaria, żeby ukrajać sobie kawałek sera na podwieczorek, a ja
z wymuszoną obojętnością zagadnąłem:
- Nie jedliście boczku w czasie mojej nieobecności?
- Nie - odpowiedziała Pasionaria. - Myśmy chcieli go jeść, ale mama powiedziała, że
ty go bardzo lubisz, więc trzeba zostawić dla ciebie. Więc jużeśmy go nawet nie tknęli. Jeżeli
ojcu coś smakuje, to dzieci powinny się poświęcić i jeść co innego.
Musiałem ją jeszcze pochwalić za jej ofiarność.
- Choć co prawda - dodałem - lepiej byłoby, żebyście zjedli. To nie jest produkt
trwały. Teraz pewno już jest niezbyt świeży.
- Ach, nie - uspokoiła mnie Pasionaria. - Mama telefonowała do pana Giovanniego, a
on powiedział, że teraz jest zimno, więc boczek może leżeć nawet miesiąc i dłużej.
- To doskonale - powiedziałem wesoło, choć serce miałem pełne żałości. - Więc teraz,
zamiast sera, możesz sobie ukrajać ładny plasterek boczku na podwieczorek.
Pasionaria potrząsnęła głową.
- Nie, nie - zaprotestowała. - To jest twoje. Co najwyżej zjemy po kawałeczku na
kolację.
Więc na kolację znowu trzeba będzie jeść polentę z boczkiem!
To niemożliwe: Bóg nie dopuści!
Znowu zacząłem się wałęsać po domu; upatrzywszy sposobną chwilę, uchwyciłem w
locie kota, wrzuciłem go do spiżarni i zamknąwszy drzwi na klucz, schowałem klucz do
kieszeni.
Po godzinie przyszedłem skontrolować, jak się rzeczy mają.
Okazało się, że kot nawet nie tknął boczku. Ująłem go za kark i posadziłem tuż obok
boczku, ale nieszczęśnik zaczął miauczeć żałośnie: bał się.
Postanowiłem sprowokować interwencję innych, nie tak okropnie głupich kotów:
otworzyłem okienko i położyłem kawałeczek mięsa na parapecie.
Zamknąłem ponownie drzwi i czekałem pełen nadziei: mój dom jest przez opinię
publiczną uważany
(i słusznie) za punkt zborny wszystkich okolicznych kotów. Kotów odważnych,
zgłodniałych i tak przedsiębiorczych, że nie cofają się przed żadną przeszkodą, tak dalece, że
raz, kiedy ktoś zostawił okienko w spiżarni otwarte, jakiś kot pokusił się o otwarcie
pazurkami puszki skondensowanego mleka i prawie już mu się udało przebić dziurkę.
Rzuciłem okiem na podwórze i ujrzałem koty nadciągające zewsząd, jak gdyby
otrzymały drogą radiową nakaz mobilizacji.
Poszedłem na górę, ale niebawem straszliwy jazgot i hałas ściągnęły mnie z powrotem
na parter, gdzie zastałem Margheritę rozpaczliwie szukającą klucza do spiżarni.
- Wsunąłem go niechcący do kieszeni - powiedziałem wręczając jej klucz.
Zniknęła i zaraz usłyszałem jej wołanie. Wszedłem do spiżarni.
- Spójrz! - powiedziała pokazując mi coś na podłodze. Jak żyję, nie zdarzyło mi się
widzieć kota w tak opłakanym stanie; z trudem rozpoznałem w tym dygoczącym na podłodze
strzępie futerka - naszego kota.
- Patrz, Giovannino! - wykrzyknęła Margherita.
- Patrz i podziwiaj! Jakiś niegodziwiec musiał być niedawno w spiżarni, otworzył
okienko i nie zamknął go z powrotem. Cała chmara kotów żądnych rabunku wdarła się do
spiżarni, ale nasz Giangi był na posterunku, bo widać wyczuł niebezpieczeństwo. Był tu i
czekał na rabusiów. Było ich dziesięciu na jednego, ale kogóż się ulęknie kot obdarzony
prawdziwym poczuciem obowiązku? Walczył jak lew, nie ustępując nawet o milimetr. Pazury
napastników darły jego ciało, a Giangi nie ugiął się. I oto leży tu teraz, skrwawiony,
poszarpany, ledwo żywy, ale zwycięski!
Boczek, który jego pan tak lubi, jest ocalony! Ocalony i nietknięty! Ocalony i
nieskalany, bo rabusiom nie udało się nawet musnąć go pazurami! Spójrz, Giovannino, na
tego bohatera, który z pogodą narażał życie w obronie ulubionego przysmaku swego pana! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl