[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niemal namacalnym blasku bijącym od skał i wśród ulotnych fajerwer-
kach meteorów, ani na moment nie opuszczało go wrażenie, że energia,
jaka nim kieruje, pochodzi w rzeczywistości ze zródła znajdującego się
gdzieś poza nim samym. Brał te kobiety z pustym spojrzeniem i bez naj-
mniejszego drgnienia w sercu.
Najbardziej uderzała go łatwość tego wszystkiego, kompletny brak zmę-
czenia, kiedy po całkowicie nieprzespanej nocy szedł na zajęcia, by poin-
formować swoich studentów, że na dzisiejszym wykładzie nadal będzie
przybliżał im ową bzdurę, stanowiącą podwaliny kultury i sączącą się z
każdej jej szczeliny, bzdurę, którą koniecznie powinni zrozumieć, jeśli
chcą nauczyć się rozpoznawać to, w co pod żadnym pozorem nie powinni
wierzyć i czego żadną miarą nie powinni brać serio. Ta łatwość kazała mu
podejrzewać, że jego krokami kieruje ktoś inny, a mimo to nie odczuwał
znajomego szarpnięcia w trzewiach, jakim jego nieposkromiony charakter
zwykł reagować na każdy przymus, tak że jeśli ktoś mówił mu: Jedz, bo
będziesz głodny", natychmiast tracił apetyt. Podczas służby wojskowej na
rozkaz kaprala: Czyścić broń, maricon, ty cholerny pedale, albo odeślę
cię do szorowania latryn", Dionisio natychmiast szedł sprzątać latryny,
byle tylko nie wykonać rozkazu, a kiedy kapral mówił: Czyść broń, hijo
de puta, albo złożę raport kapitanowi", Dionisio momentalnie szedł do ka-
pitana z raportem na siebie, że miałem zasyfioną lufę, melduję posłusznie,
pełną kłaczków od wyciora, a one są bardzo niebezpieczne, melduję po-
słusznie, bo przecież jeśli jutro zaatakują nas Sowieci - a wszyscy wkoło
są przekonani, że to niechybnie nastąpi, melduję posłusznie - to pocisk
może zaklinować się w lufie i oberwać moje własne jaja, przez co armia
będzie miała jeszcze jednego bezużytecznego żołnierza, melduję posłusz-
nie, zupełnie nieprzydatnego w przypadku napaści barbarzyńskich komu-
chów, dążących - jak wszyscy wiemy - do zniszczenia naszej cywilizacji,
melduję posłusznie, a kapitan wzdrygał się nerwowo i skazywał go na kar-
cer, a potem podsłuchiwał pod drzwiami, jak Dionisio przymawia się o
papierosy i opowiada kawały rozbawionym żandarmom, którzy mieli dać
mu szkołę. Kapitan zasiadał więc do pisania kolejnego długiego listu do
brygadiera Hernando Monte Sosy o tym, jak jego syn jest niepoprawny,
wreszcie szedł porozmawiać z kapralem, który błagał go, żeby odkomen-
derować tego faceta do innego plutonu, melduję posłusznie, ja już tego nie
zniosę, on mi demoralizuje całą kompanię, melduję posłusznie, a z tego,
co wiem, cały batalion także, melduję posłusznie.
Niejednokrotnie uderzała go myśl, że jest niczym honorowy pułkownik
regimentu, posiadający prestiż, ale nie władzę, regimentu, w którym fak-
tycznym pułkownikiem jest Fulgencja Astiz, generał zaś przebywa gdzieś
daleko na tyłach, jak to zwykle czynią generałowie. Czasami zaś widział
siebie na podobieństwo pułkowego sztandaru, któremu wszyscy oddają
honory i który przechowywany jest w pułkowej kaplicy, a każdy żołnierz
ubiega się o zaszczyt wypolerowania jego srebrnych nakładek i mahonio-
wego drzewca.
Ta myśl jednak nie wywoływała w nim uśmiechu, jakby to niechybnie
miało miejsce dawniej, nie kazała mu podejrzewać, że utracił kontrolę nad
swoją autonomią, ani też nie wzbudzała w nim poczucia winy.
Kiedy wypełnił się czas dla kobiet, z których część zdecydowała się po-
zostać w Ipasueńo, część powrócić w swoje rodzinne strony, by tam po-
szukać sobie mężów, część wreszcie podążyć za Dionisiem i Aureliem do
Cochadebajo de los Gatos i osiedlić się tam, na świat przyszło dwadzie-
ścioro dziewięcioro dzieci. Z szesnastu dziewczynek wyrosły pózniej ko-
biety noszące niezwykłe imię Anika, z trzynastu chłopców mężczyzni o
krępej budowie Indianina i intensywnie niebieskich oczach conde Pom-
peyo Xaviera de Estremadury. Każdy z nich miał szyję naznaczoną bruzdą
od pętli i sześciocentymetrowej długości blizną.
53. Taniec ognia (7)
Jakie jest twoje imię? - zapytał Dionisio.
- Lazaro, duenio.
Zbity z tropu Dionisio zastanawiał się przez moment, zanim pojął zna-
czenie tego, co usłyszał przed chwilą.
- Jakie jest twoje prawdziwe imię?
- Procopio, duenio.
- Pójdz za mną, Procopio - rzekł Dionisio, ujmując Lazara pod ramię i
pomagając mu wstać.
Ci z tłumu, którzy usłyszeli, że Dionisio pyta Lazara o jego prawdziwe
imię, od razu nabrali pewności, że stoi przed nimi ktoś znający magię, bo
komu innemu potrzebna byłaby znajomość prawdziwego imienia człowie-
ka. Zaczęli więc iść za nimi, ale Dionisio odwrócił się z irytacją i powie-
dział:
- Por el amor de Dios oddalcie się i zostawcie nas.
Ciągnący za nimi pomyśleli nagle, że jaguary wyglądają dzisiaj jakoś
wyjątkowo groznie, a poza tym a nuż Dionisio sprawi, że gapiom powy-
padają włosy, jeśli go nie usłuchają. Przystanęli więc w posępnym milcze-
niu, patrząc, jak dwaj mężczyzni odchodzą.
W klinice pielęgniarce wystarczył jeden rzut okiem na Lazara, by roz-
poznała, jaka trapi go dolegliwość. Mogła być szpetna i nieużyta, ponura i
owłosiona, nie była jednak ignorantką i potrafiła zbadać Lazara, na wypa-
dek gdyby jej wstępna diagnoza okazała się mylna. Szybko przewertowała
Vademecum diagnostyki" i wyeliminowała pachydermię, atrofię mięśni
strzałkowych, leiszmaniozę, granulomę, erytemę, mięsak Kaposiego, sar-
komę, sarkoidozę, kiłę trzeciorzędową, obrzęk śluzakowaty i jeszcze kilka
jednostek chorobowych, jakie przyszły jej do głowy. Wszystkie testy i ba-
dania kończyły się nieodmiennie jedną tylko konkluzją.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]