[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cieszyć. Powiedzieli też, że nie życzyli sobie, żebym umarł, tylko żebym przyjechał do nich ten
jeden raz w tygodniu, bo do kościoła daleko, a ja opowiadam lepiej niż proboszcz& Ten mój
wilczur jeszcze do mnie dobiegł, przestrzelili mu płuca, ale dobiegł wraz ze sprawunkami.
Zdążyłem go jeszcze pogłaskać i przynieść w dowód uznania czy w nagrodę kostkę cukru, ale już
nie wziął tej kostki. Położył mi łeb na kolanach i tak powoli umierał, a wraz ze mną pochylał się
nad nim konik. Przyszły też koza i kotka, która z psem sypiała, ale nigdy nie pozwalała mi się
pogłaskać, co najwyżej na odległość. Jednak kochała mnie chyba najbardziej z nich wszystkich.
Kiedy do niej przemawiałem, a ona leżąc na plecach wyginała się i wierciła, posyłała mi spojrzenia
i wystawiała pazurki, jak gdybym ja głaskał pod szyją czy po futerku, lecz wystarczyło, że
wyciągnąłem ku niej rękę, i wtedy zawsze ta dzika siła płochliwości odrzucała ją poza zasięg moich
palców& Więc ta kotka przyszła i wtuliła się, jak to miała w zwyczaju, w sierść wilczura.
Wyciągnąłem ku niej dłoń, ale ona wpatrywała się w gasnące oczy wilczura, więc ją pogłaskałem.
Spojrzała na mnie i to, że ją pogłaskałem, było dla niej tak przerażające, że przełamała się właśnie
w chwili śmierci swojego przyjaciela, zamknęła oczy i wcisnęła łeb w psie futro, żeby nie widzieć
tego, co wprawdzie napawało ją przerażeniem, ale czego jednak pragnęła.
Pewnego póznego popołudnia szedłem zamyślony po wodę do studni i po drodze najpierw
poczułem, a potem zobaczyłem, jak na skraju lasu, oparty ręką o drzewo, stoi Zdeniek, ten były
słynny kelner, mój kolega z hotelu Cichy Kącik , który teraz bacznie mi się przygląda& A ja,
który obsługiwałem abisyńskiego cesarza, wiedziałem, że przyjechał, żeby sobie na mnie popatrzeć,
że nie tylko nie chce, ale nie potrzebuje ze mną rozmawiać, chce jedynie widzieć, jak też mi się
wiedzie w tym samotniczym życiu, bo Zdeniek jest teraz wielką figurą życia politycznego, otacza
go masa ludzi, a mimo to wiedziałem, że jest samotny mniej więcej tak samo jak ja& Pompowałem
wodę, zwierzęta przypatrywały się mojej pracy, a. ja czułem wciąż, że Zdeniek obserwuje
wszystkie moje ruchy, więc starałem się pompować tak, jakbym go nie widział, dobrze jednak
wiedziałem, że Zdeniek wie, że ja o nim wiem. Schyliłem się wolno i złapałem cebrzyki za uszy
czekając, aż Zdeniek zrobi jakiś ruch, bo ja słyszę z odległości kilkuset metrów każdy ruch, każdy
dzwięk. Pytałem w ten sposób Zdeńka, czy chce mi coś powiedzieć, ale on nie miał nic do
powiedzenia, wystarczyło mu, że mnie zobaczył na tym świecie, ponieważ zatęsknił za mną,
podobnie jak i ja często o nim myślałem. Uniosłem więc oba cebrzyki i ruszyłem w stronę budynku,
za mną kroczył konik, a za nim koza i kotka. Stąpałem ostrożnie, woda z cebrzyka chlustała mi na
gumiaki, a ja wiedziałem, że kiedy postawię cebrzyki na progu i obejrzę się, Zdeńka już tam nie
będzie, zadowolony wróci do rządowego samochodu czekającego na niego gdzieś za lasem, wróci
do swojej pracy, pewnie cięższej niż moja ucieczka do tej samotni. Pomyślałem o profesorze
literatury, o tym, jak mawiał Marceli, że człowiek prawdziwy, z klasą, to tylko taki, który potrafi
zdobyć się na anonimowość, wyzbyć się fałszywego ja. Postawiłem cebrzyki i odwróciłem się
Zdeniek już sobie poszedł. Uznałem, że tak być musi, bo chociaż każdy z nas jest gdzie indziej, to
tylko w tak| sposób mogliśmy sobie pogadać, tą cisza wyrazić to, cc nam leży na sercu i jakie mamy
poglądy na świat. Tego dnia zaczął padać śnieg płatkami dużymi jak znaczki pocztowe, spokojny
śnieg, który pod wieczór zmienił się w zadymkę. Struga kryształowej i wciąż tak samo zimnej
wody ciekła w piwnicy do wyciosanego w kamieniu żłobu, obórka była w sieni przy kuchni. A
koński gnój, który za radą wieśniaków zostawiłem w stajence, był ciepły i ogrzewał kuchnię
niczym kaloryfery. Trzy dni patrzyłem na śnieg wirujący i szeleszczący jak maleńkie motyle, jak
jętki, jak spadające z nieba płatki kwiatów. Znieg coraz bardziej zasypywał moją drogę, trzeciego
dnia tak już ją zasypało, że zlewała się z otoczeniem i nikt by nie odgadł, że tu kiedyś była. Tego
dnia wyciągnąłem stare sanie i znalazłem nawet dzwoneczki, którymi pobrzękiwałem co godzinę.
Zmiałem się przy tym, bo te dzwoneczki i ich podzwanianie pozwalały mi sobie wyobrazić, że
zaprzęgnę konika i pojadę nad moją drogą, będę się nad nią unosić oddzielony tą śniegową
poduchą, pierzyną, tym grubym białym dywanem, tym napompowanym białym prześcieradłem
okrywającym całą okolicę& Reperowałem sanie i zanim się spostrzegł, jak śnieg dosięgną! okna, a
pózniej zasypał je aż do połowy. W chwili kiedy zobaczyłem i przestraszyłem się tej wzbierającej
śniegowej powodzi, wyobraziłem sobie tę moją chatę wraz ze zwierzętami, jak z samego nieba
zwisa na łańcuchu odcięta od świata, a mimo to po same brzegi pełna życia, zupełnie tak samo jak
te lustra z utkwionymi i zapomnianymi, przyklejonymi delikatną błoną obrazami, które można na
powrót przywołać i wywołać, lecz nie bardziej pełna życia niż obrazy, którymi te lustra
wyścieliłem, albo mówiąc lepiej, którymi była wyścielona i usłana moja droga, teraz już zasypana
śniegiem czasu, który przeminął, podczas gdy wspomnienie miało tę jedyną umiejętność, że w
każdej chwili potrafiło, niczym doświadczona ręka szukająca tętna pod skórą, wyczuć i określić,
którędy płynęło, płynie i w bliskiej przyszłości płynąć będzie życie& I w tejże chwili zląkłem się,
że gdybym tak zmarł, wtedy to wszystko niewiarygodne, które stało się faktem, wszystko to by
odeszło, bo jak mawiał pan profesor estetyki i literatury francuskiej lepszy jest taki człowiek,
który potrafi się wyrazić& Poczułem wtedy potrzebę spisania tego, co się wydarzyło, tak żeby i
inni ludzie mogli to sobie przeczytać i dzięki tej opowieści odmalować wszystkie te obrazy
nawlekające się jak koraliki, jak różaniec, na długą nić mego życia, które niewiary godnie pojąłem
dopiero tutaj, patrząc ze zdumieniem na śnieg sięgający chacie aż po pas& I tak każdego wieczora
siedząc przed lustrem a za mną na szynkwasie siedziała kotka i łebkiem trykała w mój lustrzany
obraz, jakbym tam był ja przyglądałem się swoim rękom, podczas gdy na dworze niczym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]