[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czyną.
Jeśli jednak sądziła, że Rudy Beaumont stanowił znakomity
materiał na teścia, to węch zawodził ją rozpaczliwie.
A skoro już mowa o węchu, stałam się nagle przedmiotem
żywego zainteresowania ze strony Maksa, który zaczął obwą
chiwać moją torbę, wyjąc niespokojnie.
- Eee... Czy macie coś przeciwko temu - bąknęłam - że
bym pobiegła na górę i... eee... zostawiła swoje rzeczy?
- Ależ nie  powiedział pan Beaumont.  Absolutnie nie.
Nie śpiesz się. Opowiadałem właśnie twojej mamie o tym ar
tykule. Tym, który piszesz dla szkolnej gazety.
- Tak, Suzie - przytaknęła mama, obracając się na krześle
z promiennym uśmiechem. - Nie mówiłaś mi, że pracujesz
dla szkolnej gazety. Jakie to interesujące!
Spojrzałam na pana Beaumonta. Uśmiechnął się do mnie
obojętnie.
Ogarnęło mnie niedobre przeczucie.
Och, nie bałam się, że pan Beaumont wstanie, podejdzie do
mnie i ugryzie mnie w szyję. O, nie.
Ale uświadomiłam sobie nagle, że może wyjaśnić mamie,
z jakiego powodu naprawdę złożyłam mu wizytę poprzednie
go wieczoru. Ze nie chodziło o artykuł, tylko o sen.
A moja mama natychmiast zaczęłaby podejrzewać, no, wie
cie co. Gdyby usłyszała, że spędzam czas, opowiadając poten
tatom ziemskim swoje zwariowane sny, byłabym uziemiona
w domu do momentu ukończenia szkoły.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że biorąc pod uwagę,
ile miałam problemów w Nowym Jorku, nie zamierzałam
oświecać mamy co do tego, że w drugim końcu kontynentu
wpakowałam się w jeszcze większą kabałę. Ona nie miała o ni
czym pojęcia. Myślała, że to wszystko, pózne powroty do
domu, kłopoty z policją, zawieszanie w prawach ucznia, złe
stopnie, zostało już za nami, odeszło w przeszłość, skończyło
się,finito. Tutaj, na drugim końcu Ameryki, zaczynamy wszyst
ko od nowa.
Mama była taka szczęśliwa.
Więc powiedziałam:
- Och, tak, ten artykuł - i spojrzałam znacząco na pana
Beaumonta. Przynajmniej miałam nadzieję, że znacząco. Spo
dziewałam się, ze właśnie odczyta to spojrzenie, to jest: pu
ścisz parę z gęby, łachudro, to pożałujesz.
Chociaż nie jestem pewna, jak bardzo taki facet jak Rudy
Beaumont mógłby się przestraszyć szesnastoletniej dziewczyny.
Nie przestraszył się. Odwzajemnił spojrzenie. Spojrzenie,
które o ile się nie mylę, mówiło: nie puszczę pary, siostro, o ile
zachowasz się jak grzeczna dziewczynka.
Skinęłam głową, dając do zrozumienia, że wiem, o co cho-
dzi, zakręciłam się na pięcie i pobiegłam na górę.
Cóż, pomyślałam, wspinając się po schodach z Maksem, który
plątał mi się pod nogami, usiłując wpakować mordę do torby, przy-
najmniej jest z Tadem. Pan Beaumont na pewno nie zdecyduje się
wbić zębów w moją szyję w obecności syna. Byłam przekonana,
że,Tad nie jest wampirem. I nie robił wrażenia chłopaka, który
przyglądałby się spokojnie, jak ojciec morduje jego dziewczynę.
A przy odrobinie szczęścia ten facet, Marcus, też tam będzie
i z pewnością nie pozwoli swojemu pracodawcy wypróbować
na mnie ostrości swoich kłów.
Nie byłam specjalnie zaskoczona, kiedy przy drzwiach sy-
pialni Maks nagle podwinął ogon, zaskomlał i uciekł. Nie prze-
padał za Jesse'em.
Sądziłam, że z Szatanem będzie tak samo. Szatan jednak nie
miał wyboru.
Weszłam do pokoju, wyjęłam z torby kuwetę, postawiłam ją
pod umywalką w łazience i napełniłam żwirkiem. Ze środka
pokoju, gdzie zostawiłam torbę, dobiegło nieziemskie wycie,
z dziury wygryzionej przez Szatana wysunęła się łapa, szuka-
jąca czegoś, w co dałoby się wbić pazury.
- Zpieszę się, jak mogę - burknęłam, nalewając wody do
miski, a następnie wykładając zawartość puszki na talerz i sta-
wiając go obok miski z wodą.
Potem, starając się nie ustawiać za blisko, otworzyłam torbę.
Szatan wypadł ze środka jak... cóż, bardziej jak diabeł tasmań-
ski, niż jakikolwiek znany mi kot. Był kompletnie oszalały. Za
zauważył jedzenie, obleciał pokój trzy razy, zatrzymał się
gwałtownie, wpadając w poślizg i zaczął je pochłaniać.
- Co to takiego? - usłyszałam głos Jesse'a.
Podniosłam głowę. Nie widziałam Jesse'a od czasu naszej
sprzeczki poprzedniej nocy. Opierał się o jeden ze słupków
przy moim łóżku - mamie kompletnie odbiło, kiedy urządzała
mój pokój, nie marzyłam o frymuśnej toaletce, łóżku z balda
chimem i podobnych rzeczach - przyglądając się kotu, jakby
to była jakaś pozaziemska forma życia.
- Kot - wyjaśniłam. - Musiałam go wziąć. To tylko dopóki
nie znajdę mu jakiegoś domu.
Jesse przyglądał się Szatanowi z powątpiewaniem.
- Jesteś pewna, że to kot? Nigdy nie widziałem podobnego
kota. Bardziej przypomina... jak to się nazywa? Te małe koniki.
A, tak, kucyka.
- Jestem pewna, że to kot. Słuchaj, Jesse, jestem w trudnej
sytuacji.
Skinął głową w stronę Szatana.
- Widzę.
- Nie chodzi o kota - zapewniłam pośpiesznie. - Chodzi
o Tada.
Miła, o nieco łobuzerskim wyrazie twarz Jesse'a zachmu
rzyła się nagle. Gdyby nie całkowita pewność, że traktuje mnie
jedynie jako przyjaciółkę, przysięgłabym, że jest zazdrosny.
- Jest na dole - powiedziałam szybko, zanim znowu zaczął
wydziwiać, że byłam za  łatwa" na pierwszej randce. - Z oj
cem. Chcą, żebym poszła z nimi na kolację. Nie zdołam się od
tego wykręcić.
Jesse mruknął coś po hiszpańsku. Sądząc po wyrazie jego
twarzy, bez względu na to, co powiedział, na pewno nie żało
wał, że jego także nie zaproszono.
- Chodzi o to - ciągnęłam - że dowiedziałam się czegoś
o panu Beaumoncie, czegoś takiego, że się... boję. Więc, czy
mógłbyś coś dla mnie zrobić?
Jesse się wyprostował. Wyglądał na zaskoczonego. Rzadko
kiedy zdarza mi się prosić go o przysługę.
- Oczywiście, querida - powiedział, a moje serce zadrżało
na dzwięk pieszczotliwego tonu, jakim zawsze wymawia to sło
wo. Nie wiem nawet, co ono znaczy.
Czemu jestem taka żałosna?
- Posłuchaj - odezwałam się, a mój głos stał się piskliwy - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl