[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obudzi Franię i pobiegnie do miasta.
Przez następne kilka godzin czuła się z kolei to spokojną i obojętną zupełnie, to rozżaloną
tak bardzo, że ledwie mogła powstrzymywać się od płaczu. Postanowiła zanieść kosz z owo-
cami do altanki i poprosić Przyjemskiego, aby go sobie zabrał, jeżeli przyjdzie... Czasem była
zupełnie pewną, że przyjdzie; czasem wątpiła. Jeżeliby nie przyszedł, postawi koszyk z dru-
giej strony sztachet. Spostrzeże go pewnie wkrótce on sam albo kto inny i rzecz będzie skoń-
czoną. Zapewne też pan Przyjemski obrazi się, nie będzie się starał jej zobaczyć i wszystko
skończy się na zawsze. Były chwile, w których ta myśl nie budziła w niej żalu najmniejszego.
Owszem, jeżeli ma myśleć, że lubi jego towarzystwo dla prezentów, to niech lepiej nigdy nie
zbliża się do niej. Będzie wszystko tak, jak było przed trzema dniami, kiedy go jeszcze nie
znała. Nie zaszkodzi to ojcu, ani Frani, ani Stasiowi, ani nikomu na świecie; czegóż więc
martwić się? i co ją to może obchodzić? Ale w pół godziny potem opanował ją taki żal
ogromny, że nie wiedziała sama, co robi, i porzucając wszystko opierała się łokciami o starą
komódkę, a rękoma przyciskała powieki, aby nie płakać.
Na godzinę przed obiadem siedziała w altance bzowej szyjąc prędko, pilnie, z głową nisko
pochyloną. Obok niej na ławce stał kosz z przepysznymi owocami. Liście zwiędłe zaszele-
ściły w alei pod stopami, które je kruszyły. Klara niżej jeszcze pochyliła głowę i zaczęła szyć
jeszcze prędzej. Czuła wielkie gorąco w twarzy i powieki jej nabrzmiewały. Nie widziała
wcale roboty zza mgły kłującej, która przysłoniła jej oczy. Głos dobrze znany wymówił za
sztachetami:
Dzień dobry pani.
Podniosła głowę, ale wzrok jej nie spotkał się ze wzrokiem Przyjemskiego, który już tkwił
w owocach piętrzących się obok sukni jej w różowe i szare paski. Z kapeluszem nieco pod-
niesionym nad głową Przyjemski znieruchomiał. Zrazu zmarszczka jego pogłębiła się bardzo,
a usta przybrały wyraz gniewny. Ale trwało to kilka sekund, po czym piękna ta twarz rozpo-
godziła się zupełnie i nawet stała się tak rozpromienioną, jaką Klara jeszcze jej nie widziała.
Ona teraz z gorąco zarumienionej stała się bladą; palce jej, trzymając nitkę jeszcze mokrą od
łzy. która na nią spadła, trochę drżały. Przyjemski wyciągając rękę nad sztachetami przemó-
wił z uśmiechem:
Naprzód niech mi pani na powitanie rączkę poda...
Uczyniła to. Szorstka, trochę czerwona i trochę drżąca jej ręka znajdowała się przez chwilę
w uścisku dłoni białej i miękkiej.
Następnie niech mi pani powie, co to znaczy, że ten koszyk przywędrował tu za panią?
Podniosła głowę i ze spojrzeniem odważnym odpowiedziała:
Przyniosłam go myśląc, że może pana tu zobaczę. Niech pan będzie łaskaw postawi ten
kosz z drugiej strony sztachet, a potem przyśle kogo, aby go zabrał.
I obu rękoma podawała mu przedmiot, o którym była mowa, nie bez trudności, bo był
ciężkim. Przyjemski milcząc, powoli, z zimną krwią zrobił, jak powiedziała: wziął od niej
97
kosz i postawił go na trawie, z drugiej strony sztachet, po czym oparł się o sztachety i patrząc
na nią oczyma napełnionymi blaskiem szczególnym, zaczął mówić:
Dobrze. A teraz, kiedy egzekucja już spełnioną została, chciałbym poznać motywy de-
kretu...
Widziała, że nie jest obrażony, że owszem, pod żartobliwością, z jaką mówił, dżwięczała
w jego głosie nuta więcej przyjazna niż kiedykolwiek. Toteż dość swobodnie odpowiedziała:
Doprawdy, nie potrafię panu tego wytłumaczyć. Ale to nie podobna... myśmy nigdy, ani
mój ojciec, ani ja... Przecież można nie być bogatymi, a jednak...
Wystarczać sobie dokończył.
Stał dość długo zamyślony, ale nie chmurny; owszem, zmarszczka jego była daleko mniej
głęboką niż zwykle, prawie zniknęła. Po chwili zaczął znowu:
A dlaczegóż pani przyjmuje różne rzeczy od pani... pani wdowy po weterynarzu?
Ależ to zupełnie co innego! z przejęciem się zawołała Klara. Pani Dutkiewiczowa
kocha nas i my ją kochamy! A od tych, których kochamy i którzy nas kochają, wszystko
przyjąć można...
Po sekundzie zastanowienia dokończyła z rozwagą:
Nawet trzeba, bo nieprzyjęcie znaczyłoby, że uważamy ich za obcych...
Przyjemski wpatrywał się w nią jak w tęczę. Potem zapytał zwolna:
A od obcych nie przyjmuje się nic wcale?
Nic! patrząc na niego, odpowiedziała śmiało.
Ja zaś dla pani jestem obcym, co? Złotawe zrenice jej zamigotały, w linii ust drgnął żal,
wnet powściągnięty.
Tak szepnęła.
Stał jeszcze chwilę oparty o sztachety, patrząc nie na nią już, ale kędyś daleko. Potem wy-
prostował się, odstąpił o krok od sztachet i podnosząc trochę kapelusz wymówił:
Będę miał przyjemność złożyć dziś wizytę ojcu pani!
Idąc powoli aleją cienistą myślał:
Voil, o la fiert va se nicher! Od tych, których kochamy i którzy nas kochają,
wszystko trzeba przyjąć, bo nie przyjmując okazalibyśmy, że uważamy ich za obcych... Bar-
dzo delikatnie uczute, bardzo delikatnie! A co za święta wiara w kochanie! Kochamy, kocha-
ją! Voil, o la foi se niche! Foi de bcheron! Ale jakie to szczęście mówić: Kochamy, ko-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]