[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przestojów, zawsze był gotów do zawarcia korzystnej transakcji, choćby o pół do piątej nad
ranem, obudzony z najgłębszego snu, i nigdy się nie zdarzyło, żeby mu o jakiejkolwiek porze
zabrakło koron polskich. Dlatego Ludwig Neumann posłał po niego bez wahania, kiedy
przyszło mu sprzedać złoty zegar z salonu. Felek wszedł przez drzwi kuchenne, tak jak przed
wojną.
 Aadny zegar, żal go niszczyć  orzekł.  Ale do ważenia trzeba będzie wyrzucić werk.
 On się zna tylko na wartości złomu  odezwała się Stefania. Gwałtownie wstała z
fotela, nadpruty ojcowski surdut spadł z jej kolan na podłogę.  Błagam, niech go ojciec nie
słucha. Niech go ojciec odprawi.
 Kołnierzyk całkiem już przetarty  zauważył Felek, podnosząc surdut.  I cóż to, pani
Stefania sama go będzie reperować?
 Nic Felkowi do tego  powiedziała Stefania. Trzasnęły za nią drzwi od salonu i tyle ją
widział owego popołudnia. Złote aniołki dzwigały tarczę zegara pod szklanym kloszem,
wahadło kołysało się, tik, tak.
 Dobrze, panie Neumann  rzekł półgłosem Felek Chmura.  Ile pan chciał za niego?
I zapłacił gotówką, bez targowania. Niosąc pod pachą nieporęczny zegar z aniołkami i
wahadłem, wyszedł kuchennymi schodami na podwórze. Tam zakręciło mu się w głowie od
tęczy blasków różowych, złotych i błękitnych, i omal nie wyślizgnął mu się z rąk kosztowny
nabytek.
 Zorza  szepnął. Ze zdumienia aż się zachłysnął. Nigdy nie patrzył na niebo, więc nie
wiedział, że zorza może być tak piękna. Uskrzydlony widokiem świetlistych atłasów pod
lekką jak obłoki materią koronek i angielskich haftów, zapragnął czegoś więcej  ale czego?
Serce go zabolało z różowo-złoto-błękitnej tęsknoty, zanim zrozumiał, że to służba wietrzy
pańską pościel. Wtedy wzniósł oczy wysoko, ku oknom na drugim piętrze, zasłoniętym
firankami. Gdzieś krył się za nimi spowity w jedwabie mebel z miękkim materacem, na
którym w tejże chwili leżała Stefania, szlochając rozpaczliwie.
 Ho, ho!  rzekł Felek.  Już nie uciekniesz ty przede mną.
Kazał sobie postawić w numerze wielkie lustro. Nosił się z myślą, by obstalować nowe
ubranie, jego uwaga rozpraszała się nad rachunkami i wyciągał z kieszeni próbki sukna ze
składu tkanin Looma. To on był teraz właścicielem owego składu, zachował stare szyldy,
odprawiwszy dawnych dostawców z ich przedwojennymi gatunkami, za które liczyli sobie
zbyt słono.
 Za grube, za sztywne  narzekał, mnąc w palcach próbki tkanin z nowych partii towaru.
 Wszystko nie to.
Zawiódł się także na kartoflach: przysporzywszy mu przedtem samych korzyści, popsuły
się w magazynie, nim wyciągnął z nich resztę należnego zysku.
 Dobrze mu tak  szeptały mściwie kobiety stojące w ogonkach.  Takie kartofle! Za
takie pieniądze! Z tej pazerności chyba zapomniał, że zgnilizna jest zarazliwa.
Tak przeto kartofle wciąż jeszcze były mu coś winne, aż w końcu zrozumiał, że nigdy się
do końca nie wypłacą. Przygryzając wargi z bezsilnej złości, Chmura wołał Adasia.
 Patrz, jak wyczyściłeś mi buty  krzyczał, bijąc go po rudej głowie gazetą zwiniętą w
trąbkę.
Lecz nawet wtedy nie zwątpił w swoją gwiazdę. Jakże mógłby zwątpić, skoro wisiała nad
samą wieżą ratusza. Przyczyna niepowodzeń wkrótce się objawiła: cyrkowy banknot, kupiony
na szczęście, w jakiejś chwili nieuwagi wmieszał się między inne stukoronówki.
Zauważywszy to, Felek wyłożył je na stół jak karty do pasjansa i oglądał po kolei w świetle
lampy, szukając egzemplarza bledszego od pozostałych. Znalazł takie cztery. Bezradnie
podnosił je i odkładał, wciąż na nowo porównywał i przekładał z miejsca na miejsce, aż z
papierosa przyklejonego do ust posypał się na nie popiół.
 Aadne rzeczy, jasna cholera, popatrz!  zawołał, wzywając gestem Adasia Rączkę. 
Czy mnie oczy mylą? Już osiem!
Pozbywał się ich przy każdej okazji, przeklinając cyrk, po którym nie było już śladu na
dawnym placu ćwiczeń. Ludzie Felka, tkwiący niestrudzenie na każdym rogu ulicy Solnej,
płacili tymi pieniędzmi za złote obrączki. W razie potrzeby pożyczali je szulerom na
lichwiarski procent i na czas tragiczne krótki, pod zastaw gardła. Wydawali nimi resztę przy
większych transakcjach, gdy jak na skały wpadali na nich marynarze, których środkiem ulicy
Solnej niosła najwyższa fala. Ci stąpali szeroko, kołysząc się, jakby pod nogami mieli pokład
okrętu, a nie twardy grunt miejscowy, który zamiatali szerokimi nogawicami marynarskich
spodni. Każde życzenie marynarza mogło zostać spełnione w ciągu jednej chwili, nawet jeśli
chodziło o tęgą blondynkę w czarnych podwiązkach, która śniła się przez cały rejs, albo o
małą Japonkę chowającą się za wachlarzem na zapałczanej etykietce. Każdą rzecz, jakiej
tylko mógł zapragnąć marynarz, mieli oni w zasięgu ręki i marynarze nie mogli się
zatrzymać, póki nie pokosztowali wszystkiego. Nad ranem budzili się we mgle, z białą plamą
w pamięci, z tępym bólem w skroni, z jednym wyblakłym banknotem w kieszeni. Mrużąc
podbite oko, odczytywali z otoka marynarskiej czapki zapomnianą nazwę swojego statku.
Z czasem ludzie Felka Chmury zamienili czapki z ceratowym daszkiem na pilśniowe
kapelusze. Znali się na wszystkim, mogli od ręki sprzedać fałszywe portugalskie paszporty
oficerom Wrangla albo na zlecenie upłynnić pakiet bezwartościowych przedwojennych akcji
kolei transsyberyjskiej. Zalatywało od nich alkoholem, tytoniem i wodą kolońską. Opuścili
narożniki ulicy Solnej, by okupować drewniane tancbudy, które nazywały się Tivoli albo
Trocadero i także należały do Felka Chmury  razem z marżą od wyszynku, z kawałkami na
pianino i akordeon, z ryczałtem od zarobków fordanserek. W obłokach dymu akordeon
porywał do tanga i rzucał na zatracenie w desperackich przechyłach, w gwałtownych
półobrotach, gdy pianista zawisał nad przepaścią ciszy, by nagle pięściami uderzyć głucho w
drewniane pudło pianina  bum! bum!  nim akordeon wyrzuci z siebie ostatnie słowo, nim
się domknie melodia i dopełni los. Tango nieustępliwym rytmem pulsowało w skroniach pod
kropelkami potu, przez chwilę każdy brał jego brutalność za własną i ledwo utrzymywał ją w
ryzach, z fordanserką w jaskrawym makijażu balansując na przeciągniętej strunie, na granicy
światła i mroku, miłości i nienawiści, życia i śmierci. W takich właśnie chwilach ludzie Felka
Chmury tracili swój jedyny skarb  wahanie. Wraz z nim opuszczało ich czucie w palcach i
od tej pory po dniu ciężkiej pracy znajdowali w swoich portfelach powracające fałszywe
banknoty  najpierw tylko stukoronowe, potem już i pięćsetki, a na koniec pospolite
dwudziestki i dziesiątki. Bez czucia w palcach życie nic nie było warte, więc zaczynali nim
pogardzać. Nie smakowały im już ani serdelki, ani musztarda, ani piwo. Na koniec myśl
traciła bystrość, a wzrok przenikliwość i po kolei znajdowano ich rankiem zesztywniałych na
kamień, z przestrzeloną głową. Wdowy dostawały od Felka jednorazowe wsparcie: plik
banknotów, które trzeba było wydać czym prędzej, nim wyblakną do reszty.
Tymczasem w szacownym sklepie firmy Loom i Syn, należącym do Felka Chmury,
sprzedawano tanio jak nigdy dotąd towar tak podłego gatunku, jakiego nikt jeszcze nie
widział: herbatę mieszaną z suszoną pokrzywą, mąkę mieszaną z kredą i gipsem, cukier
mieszany z kaszą manną, piwo, które od razu szło do głowy łupiącym bólem, płótno, z
którego po praniu robiła się wata.
 A czego się spodziewali?  rechotał Felek, puszczając oko do Adasia, i poszturchiwał
go ołówkiem, żeby śmiał się razem z nim.  Chcą przecież tanich towarów, hołota, na drogie i
tak ich nie stać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • markom.htw.pl